Zmieniamy nieco cykl publikacji „Esensja ogląda” – zamiast zbiorczego tekstu na koniec miesiąca, będziemy teraz prezentować mniejsze pakiety recenzji kilka razy w miesiącu. Dzięki temu już dziś możecie zapoznać się z naszymi opiniami na temat wchodzacych do kin filmów „Władza” i „Violeta poszła do nieba”.
Esensja ogląda: Marzec 2013 (1)
[ - recenzja]
Zmieniamy nieco cykl publikacji „Esensja ogląda” – zamiast zbiorczego tekstu na koniec miesiąca, będziemy teraz prezentować mniejsze pakiety recenzji kilka razy w miesiącu. Dzięki temu już dziś możecie zapoznać się z naszymi opiniami na temat wchodzacych do kin filmów „Władza” i „Violeta poszła do nieba”.
KINO
Gabriel Krawczyk [40%]
Wyrastające z tłustego cielska nowojorskiej władzy (Russell Crowe) lepkie i brudne macki sięgają po szaraczka, byłego policjanta, dziś detektywa o skalanej przeszłości (Mark Wahlberg), by z jego pomocą bądź jego kosztem przyłapać na wierutnym uczynku zdradliwą żonę burmistrza (Catherine Zeta-Jones) a na przedwyborcze śniadanie upolować konkurencję z przeciwnego politycznego obozu. Nie nęcąco zawiły, a w tani sposób pokomplikowany scenariusz próbuje zakryć mielizny fabuły – do bólu wtórnej, będącej dalekim echem noirowych tradycji, z atrakcyjnym stylem czarnego kryminału niemającej jednak wiele wspólnego. Twórcy mnożą na potęgę intrygi i zwroty akcji, przekonują nas o niejednoznaczności natury ludzkiej i uczą tego, czego wzorem Machiavellego uczą nas setki innych reprezentantów gatunku (podstęp powinien służyć tylko słusznej sprawie). Robią to wszystko w tak oklepany i godny zapomnienia sposób, że jedyne, czego po seansie nie możemy zapomnieć to cena zakupionego biletu – zbyt wysoka na filmową sensację widzianą po raz n-ty, w dodatku sensację niezbyt wysokiej jakości.
Gabriel Krawczyk [50%]
Siłą filmowej biografii powinien być bohater. Bohater, którego nawet jeśli byśmy nie polubili w realnym świecie, powinien nas olśniewać, w jakiś sposób magnetyzować na ekranie – często właśnie przez swoje przypadłości. Bohaterka tego obrazu, Violeta Parra nie przyciąga wcale, nie intryguje, przez co filmowa próba zachęcenia do sięgnięcia po jej dorobek nie wydaje się zbyt udana. Największa duma chilijskiego narodu, domorosła pieśniarka, autorka zaangażowanych tekstów (wykorzystanych później między innymi przez U2, Faith No More, Shakirę i Buena Vista Social Club), poetka, malarka, rzeźbiarka (jej specjalności można by długo wymieniać), pierwsza kobieta, której prace zostały wystawione w Luwrze, a także niezłomna obrończyni i popularyzatorka kultury ludowej miała zostać sportretowana z perspektywy jej samej – mimo że film jest adaptacją (dość swobodną) biografii napisanej przez jej syna. Chaos, jaki rządzi tą postacią, brak emocjonalnej równowagi, sprzeczności, które z jednej strony przyświecały jej twórczym intencjom, z drugiej – rządziły jej życiem prywatnym stały się niestety strzałem samobójczym dla całego obrazu. Niestety, nie sposób zapałać do filmowej Parry sympatią ani nawet związać się emocjonalnie z tą wielką ponoć kobietą – a na tym ostatnim zależało twórcom najmocniej.
Gabriel Krawczyk [60%]
Wartość anegdotyczna szczęśliwie przeważa szalę poprawności i grzeczności tej typowo hollywoodzkiej epizodycznej biografii mistrza suspensu. Sympatyczny obraz przeznaczony jest głównie dla tych nieznających okoliczności powstawania jednego z najsłynniejszych kinowych dreszczowców, jakim stała się jeszcze przed premierą „Psychoza”. Tym jednak, którzy zapoznali się z wydaną ostatnio także po polsku (i
zrecenzowaną na łamach Esensji) publikacją Stephena Rebello, Anthony Hopkins i Hellen Mirren (w znakomicie odegranych rolach oschłego, gardzącego ludźmi filmowego geniusza i jego wcale nie wiernopoddańczej żony) nie dostarczą nowych informacji ani o reżyserze, ani o jego kinie. Najwięcej ekranowego czasu poświęcają bowiem twórcy jego małżeństwu z Almą Reville i całe szczęście robią to interesująco, wiarygodnie i zabawnie. Nie znać tu niestety żadnej próby rozwikłania tego, co kinomanów interesuje najbardziej, czyli istoty twórczości Hitchcocka, odnalezienia sekretnej batuty, za pomocą której tak genialnie dyrygował reakcjami swoich widzów.
Gabriel Krawczyk [40%]
Możliwości znakomitego w swojej kuriozalności pomysłu, by bohaterem czarnej komedii-romansu uczynić nastoletniego z wyglądu zombie i umieścić na jego post-apokaliptycznej drodze próbującą przetrwać wojowniczą żywą rówieśniczkę, został niestety zaprzepaszczony godnym wspomnianej apokalipsy scenariuszem – wprawdzie momentami udanie ironicznym, świadomie naigrawającym się z wampirycznych konwencji dla nastolatek (i intrygująco wykorzystującym wątek z Szekspira na domieszkę!), lecz częściej nieudolnie próbującym widza zabawić, wzbudzającym w nim co najwyżej uśmiech politowania. Przerysowane postacie, niestrawna chropawość i nielogiczność większości wydarzeń, a także ich wyraźne oklepanie niestety nie czynią z wyjściowego konceptu atrakcyjnej jajcarskiej hybrydy, którą moglibyśmy wielbić choćby z powodu jej dziwaczności. Tym większy żal, że zabrakło twórczego charakteru, bo potencjał historii był spory.
Jarosław Loretz [10%]
Rany boskie, nikt mnie nie uprzedzał, że w „Kac Wawie” będą w (iluzorycznym) 3d cycki nie tylko damskie… Groza ściąga gumki w majtkach. Jednak tak szczerze mówiąc nie jest AŻ TAK tragicznie, jak fama niesie. Obrazowi raczej niezasłużenie przypięto łatkę najgorszego polskiego filmu ever, bo znam parę gorszych, zwłaszcza takich, co to były kręcone na serio, tylko ekipie „ciut” nie wyszło. Inna sprawa, że „Kac Wawa” nieodparcie sprawia wrażenie, jakby cała ekipa uległa odurzeniu jakimiś podejrzanymi substancjami i leciała do przodu bez scenariusza – mając o tyle szczęście, że nim wszyscy zaczęli chodzić po ścianach (przy czym najmocniej wije się i ciska tutaj Roma Gąsiorowska), ktoś w ostatnim przebłysku świadomości zamówił kamerzystę i przykazał mu filmować ekscesy do momentu, aż ostatni z aktorów przestanie się ruszać. Potem wystarczyło wykroić z tego co sensowniejsze kawałki, skleić do trwającej półtorej godziny kupy i voilà! Mamy film. I tak się zastanawiam, że „Kac Wawa” być może rzeczywiście odniósłby sukces, gdyby do każdego seansu, a najlepiej także i płyty DVD, dodawać kielonek z wódeczką. W ten sposób gładziej by szło przełknąć tego knota, a i zostałyby na później jakieś miłe wspomnienia, zwłaszcza że w trakcie seansu widz nie czułby się wyłączony z imprezy, którą wciśnięto mu do oglądania. A tak, o suchym pysku, dobrnięcie do końca tej przerośniętej reklamy wypożyczalni limuzyn i pewnej warszawskiej korporacji taksówkowej (nazwy obu firm zauważalnie często goszczą na ekranie) stanowi nie lada wyzwanie.
Jarosław Loretz [30%]
Resztki po klientach, przypalone odpadki, obierzyny, a wszystko to na szczerozłotym talerzu – tak w skrócie można określić zawartość tego filmu. Ach, zapomniałbym o tekturze. Wszystko tutaj jest potwornie dęte, w sposób teatralny sztuczne (wiele scen wygląda wręcz jak przedstawienia kukiełkowe, tyle w nich „gry aktorskiej”) i w sumie idiotyczne. Ale zawsze można spojrzeć na ten film z innej strony – jak na balet. W tym momencie cała historia nagle zaczyna wyglądać wręcz pociągająco. Dużo tu świetnej choreografii, klinicznie czystych wnętrz, dopracowanych wizualnie ciuchów, estetycznie wysmakowanych sekwencji i hipnotycznej muzyki. W komplecie daje to fascynującą balladę o pięknej (Milla Jovovich) i tysiącach bestii. Balladę, która już dawno temu straciła kontakt z rzeczywistością i raz po raz wraca na ekran jak zły szeląg po to tylko, żeby nacieszyć siebie i innych (o naiwności!) nową sukieneczką i tuzinem świeżych pomysłów na dewastowanie ludzkiego ciała. Wystarczy tylko przewijać kawałki, gdzie są dialogi (oj, jakie drewno wtedy lata!) i napawać się czystą akcją. Choć z tym napawaniem się też trzeba uważać, bo fabułę piątej odsłony serii trawi syndrom kontynuacji „Matriksa”, czyli szybko narastający przesyt niekończącą się rąbanką.
![koniec](/img/i_koniec.gif)