Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 27 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Ava DuVernay
‹Selma›

EKSTRAKT:90%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułSelma
Dystrybutor Kino Świat
Data premiery10 kwietnia 2015
ReżyseriaAva DuVernay
ZdjęciaBradford Young
Scenariusz
ObsadaDavid Oyelowo, Carmen Ejogo, Jim France, Trinity Simone, Mikeria Howard, Jordan Christina Rice, Ebony Billups, Nadej k Bailey
Rok produkcji2014
Kraj produkcjiUSA, Wielka Brytania
Czas trwania128 min
WWW
Gatunekbiograficzny, dramat, historyczny
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Wyszukaj / Kup

Wczoraj, dziś, jutro
[Ava DuVernay „Selma” - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
Przywołany w nagłówku tytuł klasyka Vittorio De Siki pasowałby i do „Selmy”. Bo choć kino jest uniwersalne w samej istocie, to w obrębie jednego obrazu rzadko dochodzi do takiego sprzężenia czasowego. Unikatowy film Avy DuVernay daje świadectwo historii łączącej pokolenia, trafia z chirurgiczną precyzją w „tu i teraz” i pozostanie aktualny tak długo, jak długo trwać będzie niedoskonała ludzkość.

Piotr Dobry

Wczoraj, dziś, jutro
[Ava DuVernay „Selma” - recenzja]

Przywołany w nagłówku tytuł klasyka Vittorio De Siki pasowałby i do „Selmy”. Bo choć kino jest uniwersalne w samej istocie, to w obrębie jednego obrazu rzadko dochodzi do takiego sprzężenia czasowego. Unikatowy film Avy DuVernay daje świadectwo historii łączącej pokolenia, trafia z chirurgiczną precyzją w „tu i teraz” i pozostanie aktualny tak długo, jak długo trwać będzie niedoskonała ludzkość.

Ava DuVernay
‹Selma›

EKSTRAKT:90%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułSelma
Dystrybutor Kino Świat
Data premiery10 kwietnia 2015
ReżyseriaAva DuVernay
ZdjęciaBradford Young
Scenariusz
ObsadaDavid Oyelowo, Carmen Ejogo, Jim France, Trinity Simone, Mikeria Howard, Jordan Christina Rice, Ebony Billups, Nadej k Bailey
Rok produkcji2014
Kraj produkcjiUSA, Wielka Brytania
Czas trwania128 min
WWW
Gatunekbiograficzny, dramat, historyczny
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Wyszukaj / Kup
Trudno uwierzyć, że do tej pory postać Martina Luthera Kinga, symbolu nie tylko Czarnej Ameryki, ale i Stanów Zjednoczonych w ogóle, na dużym ekranie pojawiała się tylko mimochodem, epizodycznie, często – o ironio – w tle biografii pośledniejszych afroamerykańskich ikon. Jak w „Alim” Michaela Manna czy niedawnym „Kamerdynerze” Lee Danielsa. Telewizja była nieco łaskawsza. Pięciogodzinny miniserial „King” (1978) z Paulem Winfieldem przynosił kompleksowe spojrzenie na dorobek pastora. W edukacyjnej animacji „Our Friend Martin” (1999) dwa chłopcy przenosili się w czasie do różnych stadiów życia Kinga. Nakręcony dla stacji Lifetime „Betty and Coretta” (2013) skupiał się na wieloletniej przyjaźni między wdowami po Kingu (w scenach retrospektywnych odgrywał go Malik Yoba) i jego największym rywalu w boju o dusze czarnych, Malcolmie X. Disnejowski „Selma, Lord, Selma” (1999) opowiadał o tych samych wydarzeniach, co film DuVernay, tyle że z perspektywy 11-letniej Sheyann Webb, zafascynowanej Kingiem (Clifton Powell) naocznej świadkini dramatu w Alabamie, który zapisał się w podręcznikach jako Krwawa Niedziela. Najmniej landrynkowy w tym gronie „Boycott” (2001), ze świetną rolą Jeffreya Wrighta, mówił o proteście w Montgomery zapoczątkowanym przez Rosę Parks, która ośmieliła się usiąść w przedniej, „białej” strefie autobusu. Ten obraz także przerzuca swoisty pomost miedzy „Selmą” – rolę Coretty King w obu filmach kreuje Carmen Ejogo.
Uczciwie trzeba oddać, że Hollywood od dawna nosiło się z zamiarem poświęcenia Kingowi dużej produkcji, jednak plany skutecznie torpedowali spadkobiercy wielebnego. Z tejże przyczyny swój projekt zarzucił Oliver Stone, który chciał pokazać słynnego działacza nie w ujęciu ikonicznym, tylko jak najbardziej przyziemnym, m.in. jako dziwkarza i alkoholika. Od ładnych paru lat kłopoty z realizacją „Memphis” (gdzie King został zastrzelony 4 kwietnia 1968 roku) ma Paul Greengrass. Od samej „Selmy” z powodu „różnic artystycznych” odstępowali na rozmaitych etapach tacy reżyserzy, jak Steven Spielberg, Michael Mann, Spike Lee, Stephen Frears, Paul Haggis i Lee Daniels. Kiedy więc kontrakt ostatecznie podpisała mało utytułowana Ava DuVernay, obawy o jakość i autonomiczność dzieła tylko wzrosły. Była dziennikarka zdążyła już co prawda błysnąć zarówno dokumentem, jak i fabułą, przede wszystkim znakomitym niezależnym melodramatem „Middle of Nowhere”, ale w konfrontacji z dużym studiem tudzież podniosłym tematem nie dawano jej większych szans. Nieprzychylni krytycy przywoływali przykład Johna Singletona, który w imponującym stylu rozpoczął karierę od nominacji do Oscara za bezkompromisowych „Chłopaków z sąsiedztwa”, by skończyć jako wyrobnik miałkiego kina akcji, jak sequel „Szybkich i wściekłych” czy „Porwanie” z gwiazdą sagi „Zmierzch”, Taylorem Lautnerem.
Przewidywania sceptyków szczęśliwie mijają się z rzeczywistością. Reżyserka wychodzi ze starcia z Systemem i Symbolem obronną ręką. Nie interesuje jej kolejny pomnik, lecz właśnie przytłoczony owym monumentem człowiek. „Selma” nie jest pospolitym, bitym od sztancy, familijnym biopikiem. W ogóle nie jest biopikiem w tradycyjnym rozumieniu. Jakkolwiek King z natury rzeczy znajduje się w centrum wydarzeń, nade wszystko pozostaje spoiwem scalającym wątki opowieści o ruchu na rzecz praw obywatelskich. Pozostaje najważniejszym – co do tego twórczyni nie ma żadnych wątpliwości – ale wciąż tylko trybikiem w wielkiej machinie eksportującej idee jedności i solidarności na cały kraj. Film uwzniośla rolę bohatera zbiorowego w budowaniu nowego ładu społecznego, zarazem zdejmując nieco odpowiedzialności z barków umęczonej własną legendą jednostki. DuVernay świadomie kastruje swoją wizję życiorysu Kinga z momentów najbardziej zakorzenionych w masowej świadomości. Nie zobaczymy Marszu na Waszyngton ani chwili zabójstwa pastora. Nie usłyszymy przemówienia „I Have a Dream”. Nie dlatego, że rzecz tyczy tytułowej Selmy i tylko Selmy, ale właśnie dlatego, by zdjąć Kinga z piedestału, uczłowieczyć, zdemitologizować. Do innych wydarzeń z tamtego okresu, nie tylko tych dotyczących bezpośrednio czy to Selmy, czy bohatera, reżyserka bowiem chętnie się odwołuje.
Jakby pomna jednego z bon motów samego Kinga, że wszelkie duże rzeczy mają swój początek w rzeczach małych, zaczyna film skromnie, kameralną sceną, która widzów zaznajomionych ze wspomnianym „Middle of Nowhere” może przyprawić o déjà vu; wrażenie tym bardziej dojmujące, że i w tamtym filmie występował grający tu pierwsze skrzypce David Oyelowo.
Jesteśmy więc w pokoju hotelowym. Dwoje ludzi. Czułe gesty, nerwowe uśmiechy. Napięcie towarzyszące oczekiwaniu na jakieś ważne, niecodzienne wydarzenie. Tak, za chwilę King, bagatela, zostanie uhonorowany Pokojową Nagrodą Nobla. Tyle że DuVernay, czemu później da wyraz jeszcze wielokrotnie, uchwycenie bohaterów w sytuacjach „przed” lub „po” fascynuje równie mocno, o ile nie mocniej, niż meritum. Stąd sekwencja hotelowa, gdzie jedno ujęcie, kiedy to Coretta pomaga mężowi zawiązać fular, który on myli z krawatem, wystarcza reżyserce do „ustawienia” ich relacji w oczach widza – od razu wiemy, kto tu jest „stworzony do wyższych celów”, a kto stanowi opokę rodziny.
Po tej tyleż króciutkiej, co treściwej ekspozycji autorka pokazuje, że odrobiła także lekcje z Hitchcocka. Narracyjny zwrot w tył przenosi akcję z Oslo do amerykańskiego Birmingham. Niezwykle sugestywna inscenizacja dokonanego przez Ku Klux Klan zamachu bombowego na kościół baptystyczny dewastuje również widza. Zginęły wówczas cztery czarnoskóre dziewczynki, te same, którym przed laty Spike Lee poświęcił przejmujący dokument produkcji HBO, „4 Little Girls”. W filmie DuVernay jest to jedna z kilku scen o wymiarze symbolicznym, które nie popychają akcji do przodu, ale dają pełniejszy obraz epoki; podobną funkcję pełni m.in. późniejsza scena potajemnego spotkania Coretty King z Malcolmem X, radykalnym przywódcą czarnych separatystów, który mimo różnic nie do pogodzenia oferuje Kingowi wsparcie na drodze strategii subwersywnej, biorąc na siebie rolę „tego złego”.
Właściwa akcja lawiruje natomiast między ulicami tytułowego miasta w stanie Alabama a Gabinetem Owalnym. Mamy przełom lat 1964/65 i choć Afroamerykanie uzyskali już prawa wyborcze, na Południu wciąż panuje dyskryminacja rasowa, objawiająca się bądź to aktami jawnej przemocy, bądź to praktykami utrudniającymi głosowanie czarnoskórej ludności. Jako trybun uciskanego ludu King usiłuje wymóc na prezydencie Lyndonie B. Johnsonie (Tom Wilkinson) wprowadzenie ustawy nakładającej na piętnaście – głównie południowych – stanów obowiązek uzgadniania zmian w lokalnym prawie wyborczym z rządem federalnym. Prezydent wykręca się jednak innymi priorytetami, zaś w następstwie braku porozumienia King organizuje marsz pokojowy przez Most Edmunda Pettusa, łączący dwudziestotysięczną Selmę z dziesięciokrotnie liczebniejszym, stanowym Montgomery.
Środkowa część filmu to w dużej mierze spektakl polityczny za zamkniętymi drzwiami, gdzie wewnętrzne rozgrywki przypominają te, które mogliśmy oglądać w „Lincolnie” Spielberga czy opowiadającym o kampanii wymierzonej w Pinocheta „Nie” Pabla Larraina. Mamy więc zimną socjotechnikę i propagandę „w słusznej sprawie”, mamy liderów, dla których problemem nie są jedynie adwersarze, ale często i „swoi”. Przy czym reżyserki szczęśliwie nie zadowalają standardowe w kinie biograficznym zero-jedynkowe racje i – nomen omen – czarno-białe charaktery. Johnson, de facto wielki zwolennik równości rasowej, ale i niestety jeden z bardziej pechowych prezydentów w dziejach, w gruncie rzeczy chce dobrze, tyle że zarazem pragnie za wszelką cenę uniknąć konfliktu z Południem, reprezentowanym na ekranie głównie przez jawnie rasistowskiego gubernatora Alabamy, George’a Wallace’a (Tim Roth). Musi też się liczyć z wpływowym szefem FBI, niesławnym J. Edgarem Hooverem, który nie waha się fabrykować dowodów, by przedstawić pastora opinii publicznej jako gwałciciela i degenerata, i podobnymi metodami spróbować rozbić jego małżeństwo.
King tymczasem, mimo że ma za sobą całą armię aktywistów, pozostaje skonfliktowany z radykałami od Malcoma X, a także „młodzieżówką” własnego ruchu. Ucieka się też do cokolwiek dwuznacznej moralnie manipulacji, kiedy świadom, że może dojść do eskalacji przemocy, mimo wszystko organizuje marsze i wiece – byle tylko przyciągnąć uwagę mediów i ukazać siedemdziesięciu milionom Amerykanów przed telewizorami obrazki z nieuzbrojonymi cywilami masakrowanymi przez policję. W międzyczasie obserwujemy komplikującą się sytuację prywatną bohatera, i co istotne – empatia reżyserki leży po stronie żyjącej w poczuciu ciągłego zagrożenia Coretty. Temat zdrad, jakich bezdyskusyjnie dopuszczał się King, nie zostaje co prawda podjęty wprost, bez ogródek, jak zapewne życzyłby sobie Oliver Stone, ale – znów – DuVernay wystarcza jedna scena wymownego milczenia, by odzwierciedlić stosunki małżeńskie w tym aspekcie.
Interakcje zachodzące między Martinem a Corettą są zresztą wygrane wirtuozersko przez brytyjską parę o nigeryjskich korzeniach. Siłą napędową filmu jest jednak Oyelowo. Wręcz niewiarygodne, jak ten pozornie mało efektowny aktor odnajduje się w skórze Kinga. Oszczędny w gestach, targany wątpliwościami w scenach intymnych, charyzmatyczny, władczy podczas wystąpień publicznych – bezbłędnie operuje mimiką, ciszą, intonacją, wszelkimi środkami ekspresji. Wierzy się w tego jego Kinga od pierwszej minuty, mimo że nie jest przecież nawet fizycznie podobny.
Obsadzie w ogóle niewiele można zarzucić. Doskonały jest prawie cały drugi plan, na czele z Oprah Winfrey (Annie Lee Cooper), André Hollandem (Andrew Young), Wendellem Pierce’em (Hosea Williams), Commonem (James Bevel) czy Tessą Thompson (Diane Nash), która niedawno wypłynęła przełomową rolą w „Dear White People”. Perełką jest Malcom X w interpretacji Nigela Thatcha, tworzącego w raptem jednym epizodycznym wejściu kreację, którą aż chciałoby się skonfrontować w dłuższej formule z kanonicznym Denzelem Washingtonem z eposu Spike’a Lee. Tom Wilkinson i Tim Roth są oczywiście klasą samą w sobie, aczkolwiek niekiedy bledną pod natłokiem dość niefortunnych, pompatycznych linijek; scenę, w której Johnson wrzeszczy do gubernatora przez słuchawkę „Why are you fucking over your president?!”, scenarzysta Paul Webb mógł sobie śmiało darować, niezależnie od akuratności historycznej. Jedynym aktorskim nieporozumieniem jest jednak Dylan Baker, którego karykaturalnie demoniczny Hoover sprawia wrażenie, jakby zabłąkał się tu z planu dużo gorszego filmu, właśnie takiej typowej biografii w możliwie najgorszym hollywoodzkim wydaniu.
Zdarza się, że i sama reżyserka nie ma pomysłu na daną scenę, na przykład kompletnie bez polotu inscenizuje znaczące dla fabuły fragmenty drugiej wizyty Kinga w Białym Domu i spotkania z asystentem prokuratora generalnego, Johnem Doarem (Alessandro Nivola). Przeważnie jednak z energią i pasją przywraca do życia wydarzenia funkcjonujące przez lata jedynie pod postacią encyklopedycznych faktów i dat. Ma oko reporterki i wrażliwość społeczniczki. Lubi bazować na kontrapunktach, z reguły z dobrym skutkiem. W jej stylu filmowania jest coś z agresywnej dynamiki Spike’a Lee i estetyzowania „prozy życia” Richarda Linklatera. Wie doskonale, że w kinie jeden obraz mówi więcej niż tysiąc słów, ale ma też olbrzymi szacunek do słowa; wieloletnie doświadczenie w dziennikarstwie robi swoje. Nie podpisała się jako współautorka scenariusza, ale wiadomo, że nanosiła nań znaczące poprawki. Po tym zaś, gdy Paramount nie uzyskał praw do przemówień Kinga, sama je napisała – i brzmią naturalnie, potoczyście, bez fałszywej nuty.
„Selma” jest więc naznaczona silnym rysem autorskim, ale jej sukces – analogicznie do historii przedstawionej na ekranie – nie byłby możliwy bez wzorowej współpracy kolektywu. Ekipa techniczna spisała się równie dobrze, co aktorska. Ruth E. Carter, naczelna kostiumolożka Spike’a Lee, z której usług korzystali też m.in. Spielberg przy „Amistadzie” czy Daniels przy „Kamerdynerze”, bezbłędnie komponuje stroje z epoki z klimatem danych scen. Montażysta Spencer Averick nadaje całości właściwy rytm, dzięki któremu – choć ekspozycja wielu postaci jest szczątkowa – widz nie gubi się w gąszczu wątków achronologicznej opowieści. Imponującą robotę wykonuje operator Bradford Young, który współpracował już z reżyserką przy „Middle of Nowhere”. Younga nie bez przyczyny porównuje się na Zachodzie do legendarnego „Księcia Ciemności”, Gordona Willisa. Mało kto potrafi tak perfekcyjnie operować kontrastem, czernią, tak oświetlać czarnoskórych aktorów, by nie sprawiali, jak w większości hollywoodzkich produkcji, wrażenia sztucznie wybielonych albo w drugą stronę – nie zlewali się z tłem w scenach nocnych. Tymczasem jedne z najpiękniejszych scen „Selmy” rozgrywają się właśnie w ciemni, by wspomnieć choćby pobyt Kinga w więzieniu czy jego telefon w środku nocy do piosenkarki gospel Mahalii Jackson (Ledisi Young) z prośbą o natchnienie poprzez pieśń. Szczególnie w tej ostatniej scenie jest poezja ulotnej chwili, jest nastrojowość niespotykana w kinie bądź co bądź publicystycznym.
Co zaś do publicystyki: gdzieś tam w tyle głowy kołacze się brzydka myśl, że Paramount wpuścił film na ekrany akurat w momencie nasilenia się protestów afroamerykańskiej społeczności, po to by koniunkturalnie „zmonetyzować” śmierć Michaela Browna, Erica Garnera i innych. Tym bardziej mając na względzie fakt, że po dekadach ignorowania Kinga przez Hollywood pierwszy poświęcony mu projekt dostał zielone światło dopiero po tragedii w Ferguson. Jakiekolwiek by jednak nie były intencje wytwórni, w żaden sposób nie rzutują na samych twórcach, którzy niebezzasadnie pieką tutaj dwie pieczenie na jednym ogniu – upamiętniają pięćdziesiątą rocznicę wydarzeń w Selmie i zarazem posługują się tamtą historią jako komentarzem do obecnej rzeczywistości, o co w kinie wrażliwym społecznie głównie przecież chodzi.
Bezlitośnie pacyfikowany tłum, chrzęst czaszek rozbijanych pałkami, rozpacz matek – sceny z „Selmy” są wstrząsające same w sobie, a po paralelnym odniesieniu do współczesnych reportaży, którymi epatują nas serwisy informacyjne, zyskują podwójną siłę rażenia. Tam nieuzbrojony młody aktywista Jimmie Lee Jackson (Keith Stanfield) zamordowany przez policję na oczach bliskich, tu 12-letni Tamir Rice zastrzelony przez mundurowych za wymachiwanie pistoletem-zabawką. Tam działaczka Annie Lee Cooper powalona na ziemię przez tępawego szeryfa Jima Clarka (Stan Houston), tu ciało 18-letniego Michaela Browna zalegające na ulicy jeszcze przez kilka godzin po śmierci. Tam pokojowe demonstracje, tu… No właśnie. Dziś już mało kto pamięta, że protesty w Ferguson na początku miały charakter wyłącznie pokojowy. Dopiero po paru dniach doszło do rozruchów, sprowokowanych w dużej mierze ignorancją i poczuciem bezkarności miejscowych władz; szef policji na pytanie ile strzałów padło w stronę Browna, odpowiadał beztrosko, że „chyba więcej niż dwa, ale niewiele więcej”.
Twórcom „Selmy” nie zależy jednak na dolaniu oliwy do ognia, lecz przeciwnie – przykręceniu palnika. Rozbrzmiewający na napisach końcowych, nagrodzony Oscarem utwór „Glory” Commona i Johna Legenda ma moc hymnu, ale nie takiego wiodącego lud na barykady, tylko takiego, który krzepi apoteozą wspólnoty, triumfu woli i pokojowych rozwiązań. Entuzjazm tak piosenki, jak i filmu jest zaraźliwy. Ale i podszyty goryczą. Nie sposób bowiem nie pamiętać, że przed dwoma laty amerykański Sąd Najwyższy unieważnił historyczną Ustawę wywalczoną w Selmie. Nie sposób nie pamiętać, że już po premierze filmu przed posterunkiem w Ferguson zastrzelono w odwecie dwóch policjantów. Nie sposób nie czuć rozczarowania, kiedy sen Martina Luthera Kinga spełnia się jedynie na taśmie produkcyjnej Fabryki Snów.
koniec
19 marca 2015

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Fallout: Odc. 4. Tajemnica goni tajemnicę
Marcin Mroziuk

26 IV 2024

Możemy się przekonać, że dla Lucy wędrówka w towarzystwie Ghoula nie jest niczym przyjemnym, ale jej kres oznacza dla bohaterki jeszcze większe kłopoty. Co ciekawe, jeszcze większych emocji dostarczają nam wydarzenia w Kryptach 33 i 32.

więcej »

Klasyka kina radzieckiego: Said – kochanek i zdrajca
Sebastian Chosiński

24 IV 2024

W trzeciej części tadżyckiego miniserialu „Człowiek zmienia skórę” Bension Kimiagarow na krótko rezygnuje z socrealistycznej formuły opowieści i przywołuje dobre wzorce środkowoazjatyckich easternów. Na ekranie pojawiają się bowiem basmacze, których celem jest zakłócenie budowy kanału. Ten wątek służy również scenarzystom do tego, by ściągnąć kłopoty na głowę głównego inżyniera Saida Urtabajewa.

więcej »

Fallout: Odc. 3. Oko w oko z potworem
Marcin Mroziuk

22 IV 2024

Nie da się ukryć, że pozbawione głowy ciało Wilziga nie prezentuje się najlepiej, jednak ważne okazuje się to, że wciąż można zidentyfikować poszukiwanego zbiega z Enklawy. Obserwując rozwój wydarzeń, możemy zaś dojść do wniosku, że przynajmniej chwilowo szczęście opuszcza Lucy, natomiast Maximus ląduje raz na wozie, raz pod wozem.

więcej »

Polecamy

Knajpa na szybciutko

Z filmu wyjęte:

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz

Zemsty szpon
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Inne recenzje

Co nam w kinie gra: Selma
— Piotr Dobry, Jarosław Robak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.