Po krótkim namyśle dochodzę do wniosku, że „Modigliani” to film dla sadystów. To znaczy dla takich widzów, którzy lubią się pastwić nad obejrzanym widowiskiem. Jeśli nie jesteście intelektualnymi „oprawcami”, cenicie Modiglianiego bądź Picassa, lub po prostu nie chcecie marnować czasu i pieniędzy – zignorujcie ten film. Wyświadczycie przysługę sobie, a przede wszystkim Mickowi Davisowi, nie pozbawiając go zupełnie kredytu zaufania.
Modifikacja
[Mick Davis „Modigliani: Pasja tworzenia” - recenzja]
Po krótkim namyśle dochodzę do wniosku, że „Modigliani” to film dla sadystów. To znaczy dla takich widzów, którzy lubią się pastwić nad obejrzanym widowiskiem. Jeśli nie jesteście intelektualnymi „oprawcami”, cenicie Modiglianiego bądź Picassa, lub po prostu nie chcecie marnować czasu i pieniędzy – zignorujcie ten film. Wyświadczycie przysługę sobie, a przede wszystkim Mickowi Davisowi, nie pozbawiając go zupełnie kredytu zaufania.
Mick Davis
‹Modigliani: Pasja tworzenia›
EKSTRAKT: | 20% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Modigliani: Pasja tworzenia |
Tytuł oryginalny | Modigliani |
Dystrybutor | Vision |
Data premiery | 17 marca 2006 |
Reżyseria | Mick Davis |
Zdjęcia | Emmanuel Kadosh |
Scenariusz | Mick Davis |
Obsada | Andy Garcia, Elsa Zylberstein, Omid Djalili, Hippolyte Girardot, Eva Herzigova, Udo Kier, Miriam Margolyes, Lance Henriksen |
Muzyka | Guy Farley |
Rok produkcji | 2004 |
Kraj produkcji | Francja, Niemcy, Rumunia, USA, Wielka Brytania, Włochy |
Czas trwania | 128 min |
WWW | Strona |
Gatunek | dramat |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Pierwsze obiekcje pojawiają się jeszcze przed wejściem do sali kinowej, wystarczy zerknąć na plakat filmowy, a potem ewentualnie do internetu. Modigliani żył trzydzieści sześć lat, akcja filmu rozpoczyna się rok przed jego śmiercią. Puszącemu się na afiszu Andy’emu Garcii za rok stuknie pięćdziesiątka. Picassa, raczej „żylastego” niż korpulentnego, dzieliło od wcielającego się weń Omida Djalili przynajmniej kilkanaście kilogramów. Zresztą Garcia też do szczuplutkich nie należy, co dodatkowo podważa jego wiarygodność w roli Modiglianiego, biedującego pod koniec życia gruźlika. Niefrasobliwość w doborze obsady – wierzchołek góry lodowej pomyłek w tym filmie – nie ogranicza się do nieuzasadnionych różnic między powierzchownością pierwszoplanowych aktorów i pierwowzorów odgrywanych przez nich postaci. Występ Garcii i Djaliliego od błazeństwa dzieli momentami jedynie umowność.
Oczywiście trudno spodziewać się pozytywnych niespodzianek w filmie, który zaczyna się od następującej kwestii: „Czy wiecie co to miłość? Prawdziwa miłość? Czy kiedykolwiek kochaliście tak głęboko, że skazaliście się na wieczne potępienie? Ja tak kochałam”. Być może gdyby pod tym cytatem podpisał się Quentin Tarantino, od biedy Mel Brooks, nie skazywałoby to filmu automatycznie na wieczne potępienie. Niestety, podpisał się pod tym jakiś Mick Davis, który wcześniej podpisał się pod jakimś „Meczem” i dwoma scenariuszami do raczej słabo znanych produkcji, w każdym razie miejmy nadzieję, że następnym razem pójdzie mu nieco lepiej. Zawsze można go usprawiedliwić w prosty sposób: robienie filmów nie jest łatwe. Nie próbowałem, ale żywię takie podejrzenia.
„Modigliani, pasja tworzenia” składa się z dwóch wiodących wątków: tragicznej miłości Modiego (jak pieszczotliwie nazywali malarza przyjaciele) i Jeanne Hébuterne (Elsa Zylberstein) oraz artystycznej rywalizacji tytułowego bohatera z Pablem Picassem. Wątek melodramatyczny został spartaczony na kilka sposobów. Żenującym dialogom w dziele pogrążenia filmu Davisa sekundują pozbawione wyobraźni kreacje aktorskie. Kiedy Garcia próbuje być tragiczny, wychodzi mu to zupełnie nieźle, szkoda tylko, że w potocznym, niechlubnym znaczeniu tego słowa. Ten niezły przecież aktor przyprawił Modiglianiemu gębę patetycznego błazna, ze skłonnością do histerii i wypowiedzi rodem z licealnej korespondencji sercowej. W przypadku Zylberstein, za większość uchybień wobec dobrego smaku i zdrowego rozsądku być może należałoby winić raczej reżysera-scenarzystę niż aktorkę. W końcu to Davis jest odpowiedzialny za „piekielnie” romantyczne intro, za scenę, w której Jeanne rzuca się na przyjaciół Modiglianiego próbujących zabrać pobitego malarza do szpitala (cóż, miłość bywa bezmyślna), czy w końcu za finał, w którym zapłakana bohaterka z grafomańskim zacięciem wylewa liryczne smutki na Picassa. Związek artysty i jego muzy nie został szczęśliwie opisany. Płomienne uczucie rodzi się już po kilku pretensjonalnych minach Garcii, które zresztą aktor stroi nieustannie. Można mieć również wątpliwości, dlaczego filmowy Modigliani zdradza Jeanne jedynie z butelką, skoro jego pierwowzór uprawiał „skok w bok” bynajmniej nie od święta.
Lepiej od filmowego konkurenta radzi sobie z rolą Djalili, którego do klaunady zmusza niejednokrotnie scenariusz. Konsternację budzi przede wszystkim odtwarzana przez tego irańskiego komika postać. Jedyny pozytywny rys wpisany w charakter krewkiego kubisty to jego przewrotna sympatia do Modiglianiego, którą podszyta jest rywalizacja obu tuzów pędzla. Picasso może i bywał irytującym bubkiem, ale zgodnie z powszechnym mniemaniem był również geniuszem. W filmie świadectwem tej ostatniej właściwości jest jedynie wianuszek otaczających go klakierów i jedno imponujące dzieło kubisty. Davis kreuje Picassa na bez reszty zadufanego w sobie cwaniaka, przypisując malarzowi wątpliwe maniery i gburowate odzywki. Na podstawie ogólnej nieudolności filmu domniemywam, że tworząc pamflet na Picassa, reżyser chciał nie tyle pognębić hiszpańskiego malarza, ile „beatyfikować” Modiego.
Męczące jest to psioczenie, więc ograniczę się już do zwięzłych uwag. Postać tytułowego malarza robi wrażenie wyrwanej z kontekstu. Reminiscencje z dzieciństwa Modiglianiego od czasu akcji właściwej dzieli próżnia. Wskutek tego szlajający się po knajpach i bulwarach Modi wygląda bardziej na zapijaczonego cierpiętnika, niż artystę ogarniętego twórczą namiętnością. Przewijające się w krytycznych chwilach ostatnich dni życia malarza jego imaginacyjne dziecięce alter ego jest pomysłem z lamusa, wydawałoby się zamkniętego na cztery spusty. Do pogrążenia przedsięwzięcia Davisa przyczynia się nawet ścieżka dźwiękowa: scenie tworzenia konkursowych płócien towarzyszy elektroniczny kicz z chóralnymi samplami i hip-hopową deklamacją. Jeszcze jedna, zupełnie idiotyczna, niezrozumiała dla mnie usterka: dlaczego, do diaska, w filmie, w którym język angielski imituje francuszczyznę, aktorzy mówią z akcentem znad Loary, bądź, co gorsza, wtrącają francuskie słówka. Czy to zamierzony podział na Francuzów i par-excellence-Francuzów?