Handel żywym towarem w centrum Europy – jednej z niewielu oaz poszanowania praw człowieka na tym świecie – to temat, z którego da się wycisnąć sporo sensacji i publicystyki zarazem. Szczególnie że problem dotyczy również obywateli(ek) Unii Europejskiej. Co prawda akcja filmu toczy się przed akcesem Polski do „zjednoczonej Europy”, ale chyba nikt nie sądzi, że proceder zmuszania kobiet do prostytucji ustał na mocy konwencji międzynarodowych.
Bez penetracji
[Franco de Pena „Masz na imię Justine” - recenzja]
Handel żywym towarem w centrum Europy – jednej z niewielu oaz poszanowania praw człowieka na tym świecie – to temat, z którego da się wycisnąć sporo sensacji i publicystyki zarazem. Szczególnie że problem dotyczy również obywateli(ek) Unii Europejskiej. Co prawda akcja filmu toczy się przed akcesem Polski do „zjednoczonej Europy”, ale chyba nikt nie sądzi, że proceder zmuszania kobiet do prostytucji ustał na mocy konwencji międzynarodowych.
Franco de Pena
‹Masz na imię Justine›
EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Masz na imię Justine |
Dystrybutor | Gremi Film |
Data premiery | 12 maja 2006 |
Reżyseria | Franco de Pena |
Zdjęcia | Arkadiusz Tomiak |
Scenariusz | Franco de Pena, Chris Burdza, Tomasz Kępski |
Obsada | Anna Cieślak, Rafał Maćkowiak, Mariusz Saniternik, Arno Frisch, Dominique Pinon, Maciej Kozłowski |
Muzyka | Nikos Kypourgos |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | Luksemburg, Polska |
Czas trwania | 97 min |
Gatunek | dramat |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Właściwie dziwne, że ta paląca kwestia nie doczekała się wcześniejszego opracowania przez polskich filmowców. Obraz Franco De Peny – naturalizowanego w Polsce Wenezuelczyka – nie wyczerpuje tematu, ale pewnie nie ma się co spodziewać rychłego uzupełnienia tej wypowiedzi przez innych, rodzimych twórców. Nie tylko z obawy przed byciem posądzonym o wtórność, ale chyba przede wszystkim z powodu złożoności całej kwestii. Odnośnie uzupełnień – nie chodzi o to, by przybliżyć „know how” na temat rekrutacji kobiet do nierządu, bo strona techniczna została ukazana w tym filmie, jak można sądzić, kompetentnie. Pozostaje jednak wrażenie, że De Pena pozbawił cały problem nieco ciężaru gatunkowego – nie wykorzystał w pełni potencjału materiału filmowego do wstrząśnięcia widzem.
Póki co, mankamenty na bok. De Pena ukazał mechanizm (lub jeden z jego wariantów) handlu kobietami i zadał kłam pewnym potocznym wyobrażenia dotyczące tego zjawiska. Przeciętna opinia na ten temat ogranicza się zwykle do posądzenia ofiar o głupotę. Poza tym problem postrzegamy raczej jako marginalny – oczywiście w odniesieniu do naszego kraju, w końcu co nas obchodzi południowa bądź wschodnia słowiańszczyzna, nie mówiąc o odległych rejonach trzeciego świata. Ze statystycznego punktu widzenia – faktycznie, nie mamy do czynienia ze zjawiskiem będącym plagą społeczną. Z bardziej życiowego punktu widzenia „chodzącego po ludziach przypadku” okazuje się, że w tarapaty można popaść niekoniecznie za przyczyną trefnego ogłoszenia i kompletnego braku rozsądku, lecz z powodu niemal elementarnej ufności w dobre intencje drugiego człowieka. Niestety, ponura maksyma przypisująca człowiekowi wilcze skłonności często okazuje się mądrzejsza od tej naiwnej wiary.
Rozpoczynająca film scena rekrutacji pracowników do rzeźni stanowi nie tylko ilustrację siermiężnej polskiej rzeczywistości, lecz również alegoryczne ujęcie głównego tematu filmu. Zestawienie szlachtuzu z psychiczną sieczką, jakiej poddawane są kobiety „tresowane” (dość przykry termin, ale będący w użyciu) do nierządu wydaje się zupełnie na miejscu. De Pena upewnia nas w przekonaniu, że Polska prowincjonalna jest ucieleśnieniem stereotypów również za pośrednictwem postaci opryskliwego księdza i nachalnego żula zaczepiającego główną bohaterkę. Jest nią Mariola, dziewczyna niegłupia i rezolutna, odrobinę naiwna, ale w granicach wiekowej normy. Perspektywa pracy w rzeźni i wegetacji w dusznej mieścinie we wspólnym mieszkaniu z babcią skłania Mariolę do wyjazdu z dawnym szkolnym znajomym, Arturem, który kusi ją wizją atrakcyjnych wakacji. Przystanek w Berlinie okazuje się punktem docelowym podróży. Mariola trafia w łapy bezwzględnych sutenerów, zaś Artur inkasuje należność za dostarczenie towaru, czyli Marioli właśnie – od tej pory Justine.
W tym momencie fabuła staje się stresująca, spodziewamy się drastycznej prawdy o losie uprowadzonych kobiet i zdaje się, że doczekujemy się gratyfikacji. Czy aby na pewno? Herszt bandy, Gunter, faktycznie sprawia wrażenie pozbawionego skrupułów humanoida, a jego pomagier odznacza się brutalnością. Jednak ta brutalność pozostaje w znacznej mierze w sferze domysłu. Szybko pojawia się rozprężający rozedrgane nerwy widza bohater typu „dobry policjant”, który każe Marioli krzyczeć i postękiwać, markując gwałt, a jednocześnie obiecuje lepsze traktowanie. Bynajmniej nie jest to perfidna zagrywka, po której dziewczynę weźmie w obroty zły „treser” – Niko faktycznie stroni od przemocy i chce nie tyle złamać Mariolę za pomocą „kija”, ile przekabacić ją „marchewką”.
De Pena unika naturalizmu tłumacząc się szacunkiem wobec ofiar, z którymi przeprowadzał wywiady. Trudno zbić taki argument niezaspokojoną potrzebą mocniejszych doznań, a De Pena nie jest w końcu Lynchem, by nie uciekając się do werystycznych środków wyrazu roztaczać należytą aurę perwersji. Należytą – bo wydaje się, że właśnie zagęszczenie klimatu wynaturzenia przekazałoby odpowiedni obraz sytuacji poniżanych kobiet. Taką atmosferę wprowadzają zaledwie dwie postacie: drugoplanowa Guntera (Mathieu Carrière, który mógłby konkurować z Rutgerem Hauerem pod względem zawartości lodu w spojrzeniu) i trzecioplanowa Omana, zezwierzęconego tureckiego alfonsa, który swoją obecnością cieszy nasze oczy przez góra dwie minuty.
Klimat zaszczucia, który udaje się reżyserowi częściowo utrzymać w pierwszej połowie filmu, opada po nagłym zwrocie akcji, kiedy Niko brawurowo odbija Mariolę swoim kolegom po fachu. Po tej wolcie jesteśmy w miarę spokojni o los dziewczyny, co w pewnym stopniu upośledza siłę przekazu filmu. Dalsze perypetie Justine upływają pod znakiem umiarkowanej sensacji, a kulminują się w sposób przywodzący na myśl „Dług”. Niestety, De Penie nie udaje się stworzyć paranoicznej atmosfery napędzającej dzieło Krauzego. Mimo kontrowersyjnego tematu w toku fabuły wsiąka gdzieś publicystyczne zacięcie, które cechuje świetnie wyważone – pod względem połączenia sensacji i przekazu – filmy Krauzego. Stylistyczna spójność „Masz na imię Justine” trzeszczy w szwach również za sprawą nieco groteskowego epizodu z wujem Goranem, granym przez znanego z filmów surrealistycznych Jeuneta Dominique Pinon.
Jak wyjaśniał w wywiadzie dla „Dużego Formatu” sam De Pena, prostytucja to jedna z najbardziej dochodowych „gałęzi biznesu” w Europie. Co zatem oczywiste, zależności w tej „branży” nie ograniczają się do przestępczego podziemia, sięgają wyżej i szerzej – administracyjnej wierchuszki, ale i urzędniczych pionków. Interes kręci się zapewne nie tylko dzięki łapówkom, ale i zwykłej ludzkiej obojętności. Wspominam o owych „uwikłaniach”, ponieważ natrętnie przewija mi się przez myśl „Wierny ogrodnik” – film, który wiarygodnie naświetlił istotne bolączki Afryki, ukazując pajęczynę zależności, łączącą slumsy Nairobi z gmachami brytyjskiej władzy. Jest to dobry trop do prezentacji problemu złożoności mechanizmów czerpania zysków z ludzkiej krzywdy. Oczywiście takie podejście wymaga znacznie większego budżetu, niż ten, który miał do dyspozycji reżyser „Masz na imię Justine”.
De Pena poruszył ważny temat i, jak przyznał w wywiadzie, kosztowało go to sporo wysiłku. Dodatkowym problemem było znalezienie producenta. Nakręcił film, który wielu dotknie do żywego zarówno samą prezentowaną historią, jak i kreacjami aktorskimi. Nie chciałbym swoim malkontenctwem deprecjonować wagi poruszanego w nim zagadnienia, więc stwierdzam bez naciągania, że film jest wart obejrzenia. A kwestia mankamentów? Powiedzmy, że w dniu seansu wstałem lewą nogą.