Szkoda, że ten film nie doczekał się należytego uznania i prawdopodobnie okaże się komercyjną klapą, bo Kitano, jak zwykle zresztą, wykonał kawał dobrej roboty. No, może niezupełnie jak zwykle, ponieważ „Takeshis’” pod względem formalnym nie przypomina niczego z dotychczasowego dorobku japońskiego reżysera.
Chciałbym być sobą
[Takeshi Kitano „Takeshis'” - recenzja]
Szkoda, że ten film nie doczekał się należytego uznania i prawdopodobnie okaże się komercyjną klapą, bo Kitano, jak zwykle zresztą, wykonał kawał dobrej roboty. No, może niezupełnie jak zwykle, ponieważ „Takeshis’” pod względem formalnym nie przypomina niczego z dotychczasowego dorobku japońskiego reżysera.
Takeshi Kitano
‹Takeshis'›
Z pewnymi zastrzeżeniami można stwierdzić, że w sposobie operowania obrazem Takeshi Kitano próbuje wskrzesić ducha Awangardy – warstwa wizualna „Takehis’” jest w zasadzie wolna od ograniczeń fabuły i reguł narracji. Film sklecony jest z mniej lub bardziej autonomicznych efektownych scen i sekwencji, których chronologia najwyraźniej nie jest podporządkowana reżyserskiemu zamysłowi. Tudzież jest on zbyt misterny, by dało się go ogarnąć po pierwszym seansie. To jednak uwaga pod adresem kompozycji, w warstwie treści film daje się rozgryźć w zadowalającym stopniu. „Takeshis’” można uznać za dzieło awangardowe również w tym przewrotnym rozumieniu, że Kitano wymierza za jego pośrednictwem „policzek smakowi powszechnemu”, zorientowanemu w tym przypadku przede wszystkim na gangsterską jatkę. Czyni to zresztą dość skutecznie: na festiwalu w Wenecji film został wygwizdany.
Jak wskazuje tytuł, pomysł na „Takeshis’” opiera się na autoodniesieniach – do samego twórcy, jego emploi nieprzeniknionego yakuzy, publicznego wizerunku gwiazdora, środowiska aktorskiego, etc. Takeshi Kitano pojawia się tu w podwójnej roli: Takeshiego „Beata” Kitano oraz jego sobowtóra, pana Kitano. Pierwszy z nich, będący raczej medialną projekcją osoby reżysera (tak przynajmniej twierdzi sam zainteresowany) niż „prawdziwym” Kitano, uosabia wszelkie blaski sławy. Drugi to antyteza pierwszego – zahukany kasjer sklepowy z nad wyraz niską samooceną, bezskutecznie starający się o angaż w filmie i pojawiający się kilkakrotnie w kostiumie klauna. Owo przeciwstawienie charakterów podkreślone jest nawet przez kolor włosów (zupełnie jak w „Dead or alive” 2 i 3 Takashiego Miike): czarny u „autentycznego” Kitano, biały u jego „imitatora”.
Właściwie termin „imitator” obejdzie się i bez cudzysłowu, bo jeśli można mówić o jakimkolwiek szkielecie fabularnym „Takeshis’”, to jest nim chęć upodobnienia się niewydarzonego pana Kitano do przebojowego ekranowego zabijaki Beata. Spora część filmu rozgrywa się w wyobraźni kasjera, rojącego o krwawych wyczynach. Jednak nie sposób przeprowadzić tu jasnych rozgraniczeń między światem realnym, wyobrażonym a scenami, których nie da się przypisać żadnej z tych dwóch płaszczyzn filmowego przedstawienia (na przykład taniec gąsienicy i didżejski popis zwieńczony wymianą ognia swoim surrealizmem nieco przypominający kwasowy teledysk "Frontier psychiatrist" The Avalanches). Ciągi onirycznych scen dominujące w drugiej części filmu – pierwotny tytuł filmu „Fraktale” był chyba bardziej adekwatny do jego treści – oczarowują, konfundują i nudzą na przemian. Znużenie nie jest jednak dojmujące. Kitano ma na tyle wyobraźni, by urozmaicić przewlekłe strzelaniny wyrafinowanymi akcentami choreograficznymi (balet na plaży, breakdance), bądź oryginalnymi metaforami (strzelanina na plaży, której uczestnicy rzutowani są na niebo, płynnie przeistaczając się w gwiezdne konstelacje).
'Taksówkarz II: Wyznania gejszy'
Takeshi Kitano, przynajmniej od czasów „Zatoichiego”, jest na Zachodzie uznanym twórcą. W Japonii od dawna cieszy się statusem gwiazdy. Nie tylko jako filmowiec, ale również showman, komik estradowy (oglądając jego wcześniejsze filmy, powiedzmy „Violent cop”, niełatwo przyswoić sobie ten fakt), ogólnie rzecz biorąc – osobowość artystyczna. W „Takeshis’” uwidacznia się dręczący Kitano kompleks błazna – najbardziej widoczny, gdy bohater pojawia się w przebraniu arlekina. Również swój gangsterski wizerunek Kitano zdaje się traktować jako pewnego rodzaju błazenadę – stąd absurdalnie przeciągnięte sceny strzelanin, w których kule pozbawione są siły rażenia. Właśnie te bezsensowne jatki, zrazu cieszące oko i budzące uśmiech na twarzy, w końcu wywołują zmęczenie. Być może za pośrednictwem tego – celowo wywoływanego – znużenia reżyser chce dać widzowi odczuć namiastkę własnego wycieńczenia sławą, tj. wizerunkiem błazna bawiącego publikę nadużywaniem amunicji. Albo obnażyć bezsensowne oblicze tych aspektów (jego?) kinematografii, które tak hołubi widownia.
Niechybnie narzucają się porównania „Takeshis’” do „8 i ½” Felliniego. Nie tylko ze względu na formę filmu, ale również kontekst pozafilmowy – pewien pułap popularności osiągnięty przez twórcę, artystyczne wyczerpanie, stanowiące bodziec do krytycznej autorefleksji. Kitano, podobnie jak Fellini, zdaje się wygrzebywać swoje fantastyczne wizje z podświadomych sfer psychiki, być może traktując film jako autoterapię (to spostrzeżenie wyraził w formie zarzutu jeden z krytyków po pokazie „Takeshis’” w Wenecji). Rozbuchana „wizyjność” nie zaciera bynajmniej przesłania filmu. Wiele onirycznych scen poddaje się klarownemu wytłumaczeniu. Meandrowanie samochodem między trupami rozściełanymi na ulicy kojarzy się z drogą po trupach do sławy (lub wymijaniem ofiar tej drogi). Wspomniana strzelanina, której uczestnicy tworzą układy gwiezdnych konstelacji przywodzi na myśl skojarzenia z gwiazdami właśnie, tyle że show businessu. W końcu ich praca polega między innymi na strzelaniu ze ślepaków przed obiektywem kamery, która pomaga im przenieść się na firmament sławy. „Artyleryjską” sekwencję, w której Beat przyjmuje w korpus salwy z broni długo- i krótkolufowej, a mimo to wciąż zdrowo pruje w oddział policji, samurajów oraz żołnierzy z epoki II wojny światowej, można odczytać jako komentarz zarówno do własnego aktorskiego wizerunku, jak i aluzję historyczno-kulturową. Do powszechności przemocy, jej zakorzenienia w życiu społecznym, ciągłej jej obecności: w surowym etosie samuraja, fanatyzmie armii japońskiej, „zjawisku” yakuzy, współczesnym zdziczeniu popkultury.
Oczywiście nie ma zbyt wielkiego sensu poddawanie interpretacji wszystkich niejasnych elementów „Takeshis’”. Rola części z nich sprowadza się prawdopodobnie do wywoływania wzruszeń estetycznych, jak w przypadku uroczych gimnastycznych wygibasów partnerki Beata na plaży (notabene, plażowa sceneria stanowi nawiązanie do „Sonatine”). Zresztą sam reżyser ma problemy z rozszyfrowaniem własnego filmu, który traktuje z pewnym namaszczeniem jako najbardziej intymną ze swoich dotychczasowych wypowiedzi twórczych. Do „Takeshis’” warto wrócić choćby po to, by pomóc jego twórcy w dziele interpretacji. Wnioskami można się z nim podzielić korespondencyjnie.