Ja nie umiem reżyserować? Potrzymajcie mi lemoniadę. Znowu [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Groza nadeszła z Wielkiej Brytanii, czyli Andrew Jones i jego filmy.
Ja nie umiem reżyserować? Potrzymajcie mi lemoniadę. Znowu [ - recenzja]Groza nadeszła z Wielkiej Brytanii, czyli Andrew Jones i jego filmy.
Po dwóch częściach, w których prezentowałem wiekopomne dokonania kinematograficzne autorstwa Andrew Jonesa, zaprezentowane nam hojną dłonią przez Netflix, nadszedł czas na zamknięcie cyklu zbiorczych recenzji tak zwanych „horrorów”. Na tę okazję przeznaczyłem serię pięciu filmów z morderczą lalką o imieniu Robert. Nie ma sensu przyglądać im się szerzej, bo ich jakość jest standardowa dla Jonesa – „akcja” pchana do przodu przez długie, statyczne rozmowy, kreacje aktorskie godne teatrzyku z podstawówki, efekty specjalne niezbyt specjalne (za zagrożenie robi nieruchoma, brzydka, toporna lalka), a klimat to słowo, którego nie udało się twórcom odszukać w słowniku. Na serię składają się: „Robert the Doll” (2015) – 10% W teorii film oparty jest na historycznych zdarzeniach: w 1906 roku Robert Eugene Otto, mający wówczas sześć lat, został obdarowany specyficzną lalką przez mszczącą się za złe traktowanie służącą, pochodzącą z Bahamów i obznajomioną z voodoo (tak na marginesie – to ta sama lalka, na której wzorowano Chucky’ego). W praktyce rodzina również nazywa się Otto (głową rodu naturalnie jest Lee Bane), tyle że akcja dzieje się współcześnie, służąca jest wydaloną z pracy staruszką, trapioną problemami z pamięcią i słuchem, chłopiec zaś ma na imię Gene, bo Robertem jest duch siedzący w lalce. Przy czym ów duch ma oczywiście mordercze zapędy, które można jednak ukrócić np. wbijając lalce nóż w korpus. Dziab, i po sprawie. Ciekawe, który lalkowy organ jest tak wrażliwy na przebicie, skoro – jak to u lalki – w jej wnętrzu co najwyżej hasają mole. „The Curse of Robert the Doll” (2016) – 10% Znów film z wyjściowym pomysłem pożyczonym z zaokiennej rzeczywistości, czyli lalka rezyduje sobie teraz w muzeum – za szybą, z karteczką informującą o konieczności spytania jej o możliwość wykonania zdjęcia, bo inaczej karaluchy, pluskwy i koklusz na głowę fotografującego. Ponieważ jednak ekipa nie miała pieniędzy na podróż na Florydę, za East Martello Museum robi prywatna walijska placówka z grochem i kapustą, czyli Swansea Bay Museum w Crymlyn Burrows. W przybytku zatrudnia się młoda sprzątaczka, grana przez miłą z twarzy i obycia Tiffany Ceri, i… no, dziewczyna zastanawia się, czy to nie lalka przypadkiem zabiła jednego ze strażników, a potem sprzątaczkę seniorkę. Po czym następuje konfrontacja. I już. To wszystko. Seans wzbogacają dziwnie blade, odbarwione zdjęcia, na których obsada wygląda jak wyciągnięta prosto z szuflad kostnicy. „The Toymaker” (lub „Robert and the Toymaker”) (2017) – 10% Tym razem historia, cofnięta w okres III Rzeszy, kręci się wokół trzech lalek, które tylko bardzo umownie są wzorowane na trzech słynnych opętanych pierwowzorach z niemieckim rodowodem: Robercie, Mandy (tutaj zwanej Isabelle) i bezimiennej lalce z singapurskiej wyspy Pulau Ubin (w filmie nosi imię Otto). Nie ma to jednak żadnego znaczenia dla fabuły, ta bowiem składa się z trzech statycznych, przegadanych segmentów po mniej więcej 25 minut każdy. Są to: dwukrotne najście pewnej rodziny (małżeństwo z nastoletnią córką) przez szukające zbiega Gestapo; ożywienie trzech lalek przez tragicznie źle postarzonego lalkarza (Lee Bane, a jakże); przesłuchanie lalkarza przez Gestapo. Film jest jałowy i śmiesznie grzeczny (ach, te tasiemcowe konwersacje gestapowca z wieśniakiem podejrzewanym o ukrywanie zbiega oskarżonego o zdradę stanu), a z horroru można uświadczyć tylko podnoszące się na głowie włosy – na myśl, że nakręcono później jeszcze dwie części tego bzdurstwa. „The Legend of Robert the Doll” (2018) – 10% W pułapce cyklu, czyli złączone w całość dwie opowieści – prequel prequelu, z historią powstania książki, jej kradzieży przez wzgardzoną małżonkę i odzyskania przez agenta Gestapo, oraz sequel prequelu, z próbą namierzenia uciekającego z książką lalkarza przez agenta niemieckiego, pragnącego tylko książki, i agenta brytyjskiego, chcącego i książki, i lalkarza. Akcja tej drugiej części rozgrywa się co prawda w zasadniczo pustym, krótkim i powolnym pociągu, ale samo „tropienie” Lee Bane’a, oklejonego plastikowymi zmarszczkami i wełnianymi „siwymi włosami”, trwa niemal 20 minut. Po czym następuje jeszcze scena finałowa, będąca krótkozasięgowym prequelem pierwszego filmu, trochę kłócącym się z podanymi pierwotnie elementami intrygi. „Robert Reborn” (2019) – 10% Absurdalnie złe domknięcie cyklu, z lepszą charakteryzacją lalkarza (ma na głowie pełnoprawną perukę zamiast wełnianego baranka), ale jeszcze głupszą fabułą i partacką realizacją. Tym razem lalkarz ucieka z ZSRR prywatnym odrzutowcem (!) na może dziesięć osób, zmieniającym się od czasu do czasu w Jumbo Jeta, radząc sobie przy okazji z uniżenie grzecznymi siepaczami nasyłanymi przez zastępcę Stalina. Mówią powoli, kulturalnie i nigdy nie posuwają się do przemocy, przy czym wszystkie dyskusje odbywają się oczywiście po angielsku (no dobrze, trochę łamanym angielskim), jak to u Rosjan gawędzących sobie z Niemcem. Po trzykroć przestrzegam więc przed produkcjami Andrew Jonesa. Jest tyle lepszych filmów dostępnych tu i tam, że żal tracić na to barachło życie. W zasadzie – wszystkie filmy są lepsze od tych powyżej, nawet te powszechnie uważane za złe. ![koniec](/img/i_koniec.gif)
|
Widziałem jedno z tych cudeniek, chyba była to "Legenda". Oglądałem z fascynacją, jak zły film można stworzyć, ale niestety zabrakło mi siły na zmierzenie się z innymi częściami.