Schemat bajki, w takim lub innym wariancie, występujący w prawie każdym filmie gatunkowym czy familijnym, mocno trzyma się i „Twardziela”. Obrazu, który, jak się wydaje, miał jednak ambicję na coś więcej, na trochę prawdy o współczesnym świecie. To fakt, iż często rzeczywistość pisze najlepsze scenariusze, ale jest też tak, że te najlepsze scenariusze trzeba umieć dostrzec i z niej wydobyć. Oczywiście także te, które – według teorii Arystotelesa – są nawet prawdziwsze od samego życia. Ten postulat wobec sztuki nie zmienił się mimo dwóch tysięcy lat.
Twarde reguły schematu miękko wykończone
[Detlev Buck „Twardziel” - recenzja]
Schemat bajki, w takim lub innym wariancie, występujący w prawie każdym filmie gatunkowym czy familijnym, mocno trzyma się i „Twardziela”. Obrazu, który, jak się wydaje, miał jednak ambicję na coś więcej, na trochę prawdy o współczesnym świecie. To fakt, iż często rzeczywistość pisze najlepsze scenariusze, ale jest też tak, że te najlepsze scenariusze trzeba umieć dostrzec i z niej wydobyć. Oczywiście także te, które – według teorii Arystotelesa – są nawet prawdziwsze od samego życia. Ten postulat wobec sztuki nie zmienił się mimo dwóch tysięcy lat.
Tym schematem w filmie „Twardziel” w reżyserii Detleva Bucka jest dobrze wszystkim znana, przemielona przez masę różnych mniej lub bardziej udanych dzieł, odwieczna walka dobrych i złych sił o duszę z gruntu niewinnego śmiertelnika. Choć reżyser ma aspirację, żeby pokazać życie takim, jakie ono bywa, nie wychodzi mu to najlepiej.
Psychodrama rozgrywa się tym razem na arenie współczesnych Niemiec, a dokładniej w dzielnicy emigrantów, gdzie królują bonzowie arabskiego pochodzenia. Tam też próbują sobie radzić mniej zamożni, rodowici Niemcy. W takich warunkach, nieoczekiwanie dla samego siebie, stara się odnaleźć piętnastoletni Michael (David Kross). Wyrzucony na bruk przez sponsora matki (Jenny Elvers), wraz z nią układa życie na nowo w skrajnie odmiennych warunkach niż te, do których przywykł. Luksus zamienia na obskurne blokowisko, gdzie będzie musiał walczyć o przetrwanie. Czeka go trudne zadanie znalezienia własnej tożsamości i obronienia jej przed obcym otoczeniem. Na tym etapie rozwoju Michael zdaje się być plasteliną, materiałem do urobienia dla tych, którzy zdobędą jego sympatię. Ale tylko pozornie. Bohater (a przez to również aktor) nie emanuje przesadną ekspresją. Jest zamknięty w sobie, niewiele mówi, ale jednocześnie wybory, których dokonuje, charakteryzują się wysokim stopniem przemyślenia i konsekwencji. Jest świadom sytuacji, w jakiej się znajduje, i tego, co musi robić. Wie, że lekkomyślna matka nie zarobi na życie, więc on sam musi się o siebie zatroszczyć, a jednocześnie, wchodząc na drogę przestępstwa, odczuwa ciężar tej decyzji. Ale nie z powodu norm moralnych, które gdzieś w dzieciństwie zakodowali mu rodzice. Bo nie wygląda na to, aby ktoś próbował go kiedykolwiek wychowywać. Jednak chociaż jest dzieckiem, bardzo dojrzale pojmuje swoją sytuację egzystencjalną, swoje człowieczeństwo.
Historia, skądinąd ciekawa, trąci sztucznością i przesadną prostotą rozwiązań fabularnych. Przez grzeczność nie będę się w tym miejscu rozwodził nad mało szczęśliwym porównaniem tego obrazu przez dystrybutora do „Miasta Boga”. Przez grzeczność należną oczywiście twórcy, który w mniej lub bardziej udany sposób pokazał jednak skrawek rzeczywistości i własny sposób jej widzenia. Pomijając schemat, niczego nowego niewnoszący do filmu, wspomnieć należy jeszcze o dość sztucznym aktorstwie. Oprócz odtwórcy głównej roli oraz jego oponentów i towarzyszy z dzielnicy, bohaterowie wydają się mało wiarygodni. Środowisko gangsterów nie przekonuje. Nie chce się wierzyć, że to ci ludzie trzęsą okolicą. Wprost zdumiewające, że im się to udaje. To ludzie bez pomysłów i bez charyzmy. Podobnie szaro wypadają inni dorośli. Najgorzej sprawa się ma ze zrezygnowanym policjantem (Hans Löw), który w imię nie wiadomo jakich racji stara się pomóc matce i chłopcu. To właśnie on reprezentuje tutaj siły dobra, ale są one tak bezbarwne, że nikt nie uwierzy w ich szczere intencje, a tym bardziej w ich skuteczność.
Natomiast młodzi aktorzy zagrali bardzo dobrze, wiernie oddając klimat środowiska młodzieży niemieckiej, ale przede wszystkim tego, co wspólne nastolatkom w wielu miejscach na ziemi. Samotność, zagubienie i pozerstwo, które nie wiadomo kiedy zamienia się nagle w desperacką konieczność przetrwania, byłyby kolejnymi banałami podsumowującymi ten obraz, gdyby właśnie nie młodzi aktorzy. Do bardzo dobrze wpisującego się w swoją postać Dawida Krossa dodać należy jeszcze Oktaya Özdemira, filmowego Erola – lidera „tych złych”, który jednym, ale bardzo znaczącym grymasem twarzy, daje do zrozumienia, o co tak naprawdę chodzi. A chodzi o to, że wszystko jest umowne. Umowne są pozy, które bohaterowie przyjmują, aby kimś być w środowisku, bo pod nimi kryją się prawdziwe oblicza tych młodych ludzi, dające nadzieję na nawiązanie porozumienia. Ale niepisane reguły gry w środowisku są ważniejsze, bo to one, choćby w najokrutniejszy sposób, trzymają to wszystko razem. Nadają życiu jakiś sens. Prostota gestu i mimiki trafia w sedno. Z bezpośredniością starszych bywa już znacznie gorzej.
Można na tę kwestię spojrzeć z innej strony. Może po prostu świat młodych jest znacznie bardziej szczery i autentyczny od świata dorosłych, tchnie autentyzmem z młodzieżowych „snuff-movies” (filmów pokazujących prawdziwe wydarzenia lub bardzo realistycznie zainscenizowanych, często bardzo brutalnych)? To prawda okrutna, ale jednak prawda. Prawdą też jest, że takim autentyzmem raczą nas „twórcy” na łamach serwisów podobnych do www.youtube.com, więc może moje pretensje o większy realizm nie mają sensu. Można go przecież odnaleźć gdzieś indziej, niekoniecznie akurat w kinie… Jednak ja oczekiwałbym odniesienia się twórcy do zjawiska „snuff-movies”, skoro jego echa pobrzmiewają w filmie. Z jednej strony jest to pewna osobliwość społeczna, a z drugiej – fenomen, było nie było, filmowy. Jeżeli Buck zwrócił na uwagę tę kwestię, mógł poświęcić jej trochę więcej miejsca. Ciekawie mogłyby wyglądać ujęcia stylizowane na zdjęcia z telefonu komórkowego. Wniosłyby trochę ożywienia formalnego. Może wtedy rzeczywiście porównanie z „Miastem Boga” miałoby sens.