Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 4 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

John Malkovich

ImięJohn
NazwiskoMalkovich
WWW

Wszystkie twarze Malkovicha

Esensja.pl
Esensja.pl
John Malkovich
« 1 2

John Malkovich

Wszystkie twarze Malkovicha

Brian W. Cook
‹Być jak Stanley Kubrick›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułByć jak Stanley Kubrick
Tytuł oryginalnyColour Me Kubrick
Dystrybutor Solopan
Data premiery21 kwietnia 2006
ReżyseriaBrian W. Cook
ZdjęciaHoward Atherton
Scenariusz
ObsadaJohn Malkovich, Linda Bassett, Richard E. Grant, Luke Mably, Terence Rigby, Head-On, Mark Umbers
MuzykaBryan Adams
Rok produkcji2005
Kraj produkcjiFrancja, Wielka Brytania
Czas trwania86 min
WWW
Gatunekdramat, komedia
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Wyszukaj / Kup
MCh: I tutaj dochodzimy do „Być jak Stanley Kubrick”. Realizacja tego filmu postawiła Pana chyba w dosyć trudnej sytuacji. Gra Pan rolę groteskową, chwilami wręcz farsową. Stroje, które Pan nosi stają się ważną częścią postaci i dodatkowo podkreślają jej przerysowanie. Kolejne sceny w oderwaniu od siebie mogły wydawać się na planie interesujące i śmieszne, ale w gotowym filmie jest tego za dużo, na ekranie wychodzi ciąg podobnych do siebie gagów, przy których z rosnącym zniecierpliwieniem czeka się na jakiś głębszy rozwój sytuacji i postaci. Zakładam, że w tym punkcie debiutującego reżysera mogło zawieść wyczucie nastroju całego filmu, mimo że poszczególne sceny zrealizował ciekawie. Dyskutował Pan o tym z Brianem Cookiem?
JM: (Długi namysł) Po przeczytaniu scenariusza miałem wrażenie, że film jest zbyt epizodyczny, że dostajemy w nim po prostu ciąg skeczy. Zasugerowałem reżyserowi, że powinniśmy popracować nad zmianami. Pracowaliśmy nad scenariuszem dosyć długo i częściowo udało się problem rozwiązać. Był to jednak film, przy którym musiałem sobie odpowiedzieć jak daleko mogę ingerować. Zawsze trzeba sobie zadać pytanie o pewną równowagę, polegającą na tym, że z jednej strony ktoś próbuje zrealizować swoją wizję, a z drugiej strony ktoś w nią ingeruje. Proszę mnie w tym miejscu dobrze zrozumieć – nie chciałbym negatywnie wpłynąć na cudzy projekt. Wiadomo, że potrafię reżyserować. Jestem też producentem i oczywiście jestem aktorem. W tym przypadku byłem aktorem, a nie reżyserem czy producentem. Gdybym to ja reżyserował, nakręciłbym film inaczej. Na przykład nie obsadziłbym samego siebie. A to, jak sam zagrałbym jakąś rolę, nie ma w moim przypadku wpływu na to, jak chciałbym, żeby zagrał ją inny aktor, zatem film byłby inny. Gdybym z kolei produkował ten film, wolałbym może opowiedzieć tę historię w inny sposób. W tym przypadku mogłem przedstawić swoje sugestie, a reżyser – z którym swoją drogą bardzo dobrze nam się pracowało – był otwarty i słuchał sugestii. Oczywiście zawsze pozostaje pytanie, czy można było zrobić więcej. Nie wiem. Dla przykładu, w filmie „Gra Ripleya” Liliany Cavani nie dawałem reżyserce żadnych sugestii reżyserskich, ale ustaliliśmy, że przepiszę na nowo wielkie kawały scenariusza. I tak wyglądała nasza relacja. Z Brianem współpraca wyglądała tak, że pracowałem nad scenariuszem, miałem wpływ na to, jak gram swoją rolę, ale nie na to, jak opowiadamy tę historię. Nawiasem mówiąc miałem też możliwość doboru strojów, które nosi główny bohater.
MCh: Projektował Pan któreś z nich? Pytam, bo to kolejna nieznana twarz Malkovicha. Chyba niewielu widzów wie, że jest Pan też projektantem, z własną linią strojów oficjalnie sprzedawanych w europejskich sklepach.
JM: Nie, wszystkie projektowała Vicki Russell. Ale współpracowało się z nią doskonale. Powiedzmy może tak, że miałem wprawdzie wpływ na to, jakie stroje projektowała Vicki, a nie był on tak wielki, jak wpływ, który jej stroje miały na moją postać w filmie. Swoją drogą Vicki to właśnie przykład prawdziwego współpracownika przy filmie. Nie znaliśmy się wcześniej, ale po pięciu minutach rozmowy wiedziałem, że to ktoś, kto zdaje sobie sprawę, jaki wywiera wpływ na kształt filmu. A jej wpływ był w tym przypadku ogromny.
Wracając do filmu, przyznam, że kilka pierwszych wersji montażowych wywołało między nami sporo dyskusji. Ale w ostatecznym rozrachunku uznałem, że skoro nie jestem producentem, ani reżyserem, to mogę doradzać, sugerować, podpowiadać, ale w pewnym momencie muszę się zamknąć i pozwolić reżyserowi nakręcić taki film, jaki chce. A Brian chciał farsowej tragikomedii o nieszczęśliwym człowieku oszukującym innych.
MCh: Nie ma pan problemu z brakiem zaufania dla wizji debiutantów?
JM: To też trudna kwestia. Często pracuję z debiutantami. Pracowałem na przykład ze Spike’m Jonzem, który okazał się fantastycznie utalentowanym człowiekiem. Ale z nim w żadnym razie nie współpracowałem. Spike jest twardy i robi tylko to, co sam chce. Mam dla niego ogromny szacunek i przepadam za nim jako za świetnym reżyserem i za świetnym facetem. Ale w jego przypadku miałem wrażenie, że cudza wizja jest tak odległa od mojej własnej, że ingerowanie w nią byłoby błędem. Mógłbym tylko namącić. Podobną sytuację mam z Raoulem Ruizem, z którym nakręciliśmy niedawno trzeci wspólny film („Klimt”). Na planie filmowym właściwie już ze sobą nawet nie rozmawiamy. Pytam tylko, jakie jest ujęcie, co złapiemy w kadrze, po czym decyduję gdzie stanąć na planie. Mam wrażenie, że nie jestem w stanie w niczym Raoulowi pomóc. Mogę najwyżej stwierdzić: „Dobra, chyba rozumiem, co on chce w tej scenie osiągnąć”. Podobnie z Manuelem de Oliveirą, który ma niesłychanie dokładnie sprecyzowaną wizję, którą nie dzieli się z aktorem. Bardzo trudno jest zgadnąć, co chce osiągnąć w skali całego filmu. W tym przypadku mogę najwyżej zgadywać, jakbym czytał z dłoni.
MCh: Zmieńmy temat. Dopiero po obejrzeniu pańskiego debiutu reżyserskiego, „Tancerza” zdałem sobie sprawę z pewnej myśli przewodniej obecnej przez całą pańską karierę w rolach aktorskich, a teraz także w filmie, który Pan wyreżyserował i tych, które Pan produkuje. Ta myśl przewodnia to pytanie: co korumpuje człowieka? Mam wrażenie, że nie patrzy Pan na korupcję jako na element negatywny, raczej jak na coś nieuniknionego.
JM: Dokładnie tak jest – uważam korupcję w sensie wyzbywania się pewnych zasad i założeń, za rzecz nieuniknioną. Jest takie stwierdzenie: „Władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolutnie”. Zawsze wydawało mi się idiotyczne, bo w przypadku tak pojętej korupcji zupełnie nie o to chodzi. Chodzi o to, że samo życie jest korupcją. Oczywiście zawsze do pewnego stopnia i zawsze chodzi o inne rzeczy. Jak stwierdził Schopenhauer, nic nie jest dla naszych marzeń tak zabójcze, jak ich realizacja. W tym właśnie sensie życie to ciągła korupcja, bo potrzeba realizacji naszych planów powoduje, że czynimy w życiu różne koncesje. Zresztą nie tylko w tym zakresie. Wolność może przecież korumpować. Niezależnie od całej obrzydliwości i zepsucia sowieckiego imperium, niezależnie od wszystkich udokumentowanych i nieudokumentowanych zbrodni i okropności, jakie w nim popełniano, upadek tego systemu także otworzył drzwi dla innego typu korupcji. To nieuniknione. System kapitalistyczny ma mnóstwo wspaniałych cech, ale mimo to niesie ze sobą korupcję. Podobnie religia. Zbyt wiele wolności i zbyt niewiele odpowiedzialności powoduje korupcję. Odwrotnie także – zbyt wielka odpowiedzialność przy zbyt niewielkiej wolności powoduje korupcję. Dlatego mówię, że takie jest życie. I choć zabrzmi to banalnie, każdy ma swoją cenę i każdy płaci swoją cenę. W „Tancerzu” ceną są uczucia bohatera. Nie jest to człowiek, którego można by skorumpować finansowo, czy skorumpować za pomocą władzy. Przeciwnie – władzę przecież odrzuca. Daje się jednak złapać na emocje i uczucia, z powodu których zmienia swoje zasady. Dochodzi u niego do korupcji uczuciowej. Można by pewnie powiedzieć, że ten rodzaj korupcji jest najbardziej ludzki, ale właściwie po co bawić się w jakieś usprawiedliwienia? Powiedzmy po prostu, że jako ludzie jesteśmy podatni na korupcję – różnego rodzaju. Po co udawać, że jest inaczej? Ci, którzy krytykują korupcję, mają zwykle jakąś ideologię, a przecież sama ideologia zakłada korupcję, bo także wymaga pewnych koncesji.
MCh: Kusi mnie, żeby zadać Panu pytanie jako ojcu – jak wpływa to na wychowanie dzieci przez Pana.
JM: Zdanie sobie z tego sprawy w tym kontekście jest strasznie bolesne. Mój ojciec pokazał mi kiedyś obrazek z kiczowatym stwierdzeniem, które dopiero po latach wydało mi się bardzo prawdziwe, choć nadal brzmi kiczowato. „Rób tyle dobrego ile potrafisz, dla wszystkich ludzi, dla których możesz, w każdym miejscu, w którym Ci się uda, tak długo jak potrafisz.” Po latach wydało mi się to mądre, bo w jednym zdaniu mamy ujęcie naszych niedostatków i właśnie naszej skłonności do korupcji. Ale do zrozumienia tego trzeba przeżyć trochę życia. Myślę, że wszystkie ważne dzieła, wszystkie najlepsze prace, zadają nam wciąż to samo pytanie: jak żyjemy. Kojarzy mi się to z cytatem z noblowskiej przemowy Faulknera, nie pamiętam czy z 1949, czy 1959 roku. Powiedział wtedy, że młodzi twórcy powinni cofnąć się do prawd uniwersalnych, bo (recytuje z pamięci z długimi przerwami) „piszą nie o miłości, tylko o pożądaniu, o przegranych, w których nie traci się nic wartościowego, o zwycięstwach bez nadziei, współczucia i żalu, rozpaczają nad rzeczami nieważnymi dla ogółu i nie pozostawiającymi blizn. Piszą nie z serca, tylko z gruczołów”. Dlatego mówię, że wielkie dzieła, filmy, obrazy, sztuki, no i przede wszystkim literatura, zadają wciąż proste pytanie: jak żyjemy. Ale kiedy trzeba stanąć przed własnym dzieciakiem i odpowiedzieć na to pytanie, bywa, że czasami muszę powiedzieć wprost – że nie wiem. Nadal nie wiem. Wiem tylko, że warto pamiętać, by zadawać sobie to pytanie i pamiętać, że trzeba na nie szukać odpowiedzi.
MCh: W tym co Pan powiedział kryje się chyba między innymi odpowiedź na pytanie, które zapewne najczęściej słyszy Pan podczas wywiadów – pytanie o czarne charaktery, które często grywa Pan na ekranie. Mam wrażenie, że w Pańskim wykonaniu dostaję często na ekranie coś innego niż rolę aktora, który mógł sobie poszaleć, grając czarny charakter. To, co mówił Pan przed chwilą o skłonności ludzkiej natury do poddania się korupcji, uświadomiło mi, że właśnie o to chodzi w Pańskich czarnych charakterach. Zamiast pokazywać szaleńca, Pan próbuje pokazać szalonego człowieka – właśnie człowieka.
JM: Oczywiście może to być absolutnie obrzydliwy człowiek, z punktu widzenia moich własnych wartości, ale jednak człowiek. Rzeczywiście staram się myśleć o tego typu postaciach właściwie odwrotnie, niż życzyłby sobie tego często producent, który lubi mieć na ekranie ściśle sprecyzowane siły dobra i zła. Ujmę to tak: choć w życiu prywatnym mógłbym skorzystać z okazji strzelenia komuś takiemu z pistoletu prosto w głowę, albo spędzenia godziny z nim i z kijem bejsbolowym w pustym pokoju, jednak wiem, że to wciąż ludzie i wiem, że przed ekranem także powinniśmy o tym wiedzieć. Zatem pomysł z przedstawieniem kogoś takiego, jako postaci absolutnie do nas niepodobnej jest bez sensu. Znamy przecież siebie i wiemy, że kryjemy w sobie często rzeczy absolutnie obrzydliwe. Mówię oczywiście w sensie obiektywnym, a nie z naszego własnego punktu widzenia. To nie przeszkadza współistnieniu w nas rzeczy pięknych i szlachetnych. Nie mówię nawet, że one mogą w nas być – po prostu są. Dodam, że nie chodzi mi tutaj o jakiś prosto pojęty dualizm „dobro-zło”, w sensie wiktoriańskim. Kryjemy w sobie znacznie więcej niż tylko dualizm. Dlatego nie wstydzę się, czy nie boję się takich postaci, ale jednocześnie nie patrzę na ludzi takich jak Valmont czy Alan Conway, jako na złych ludzi. Patrzę na nich po prostu jak na ludzi, którzy oczywiście być może postrzegają świat w sposób odległy od mojego własnego… chociaż niestety zwykle to nieprawda, bo stwierdzam, że w jakimś stopniu ich rozumiem.
MCh: To pytanie zawsze oczywiście wisi w powietrzu – czy aktor w tego typu roli widzi po prostu coś ciekawego do zagrania, czy raczej widzi okazję do tego, by dzięki postaci poszukać czegoś podobnego w sobie.
JM: W moim odczuciu aktor zawsze powinien wyrażać coś w sobie. Powiedzmy, że filmowa postać kosztem sporego zachodu sprowadza z Marsylii przystojnego chłopaka, żeby mu obciągnął druta, albo to on mu obciągnie, nieważne. Chciałbym, żeby tak wyglądało moje codzienne życie, chciałbym ciągle kierować się przyjemnością, ale wstydzę się tak żyć. Pomijam, że nie jestem gejem – mówię o obciąganiu druta w sensie ogólnym. W życiu codziennym nigdy nie odważyłbym się na coś takiego, choćby dlatego, że to nie pasuje do mojego charakteru. Ale rozumiem dlaczego ktoś chciałby tak żyć, i że można tak żyć. Odegranie takiej postaci na ekranie wymagałoby właśnie odwołania do tej świadomości i niejako wyartykułowania głosu w samym sobie, który chciałby otwarcie powiedzieć komuś: „Jestem niesłychanie ważną osobą, bo znam Elizabeth Taylor. Może postawisz mi drinka i obiad, a później obciągniesz mi druta?” Nie postępuję tak, ale rozumiem, że takie zachowanie jest normalne. Może niezbyt przyjemne, na pewno absolutnie wulgarne i nieuczciwie, ale normalne. Ludzkie.
MCh: Na koniec pytanie z zupełnie innej beczki: zdarza się Panu po seansie cudzego filmu przyznać, że nie dałby rady zagrać danej roli równie dobrze?
JM: Było tak z „Sexy Beast”. Miałem kupić prawa do realizacji tego filmu. To był jeden z tych niewielu przypadków, gdy zastanawiałem się nad produkcją i nagle doszedłem do wniosku, że jednocześnie chcę zagrać główną rolę – tę, którą zagrał później Ray Winstone. Chciałem zagrać słodkiego faceta, który musi nagle wrócić do piekła. Oczywiście wtedy do roli nie był przypisany żaden aktor. A później ktoś ubiegł mnie i wykupił prawa – dokładniej Jeremy Thomas, mój dobry znajomy. Wyszedł z tego znakomity film. Kiedy go obejrzałem, pomyślałem wręcz: rany, jak to dobrze, że producentem był Jeremy, a nie ja. Ray jest na ekranie niesamowity. Jestem absolutnie przekonany, że nie zagrałbym tej roli tak dobrze. Co nie oznacza, że nie chciałbym spróbować.
koniec
« 1 2
26 kwietnia 2006

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Koledzy od komiksów to już by cię gonili z widłami
Tomasz Kołodziejczak

21 III 2024

O albumie "Historia science fiction", polskiej fantastyce i całej reszcie, z Tomaszem Kołodziejczakiem rozmawia Marcin Osuch

więcej »

Dobry western powinien być prosty
John Maclean

20 XI 2015

Z Johnem Macleanem o stawianiu sobie ograniczeń i o tym, dlaczego wszystkie westerny są rewizjonistyczne rozmawia Marta Bałaga.

więcej »

Jak zrobić „Indianę Jonesa” lepszego od „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”?
Menno Meyjes

23 XI 2014

Usłyszałem od Spielberga, że nie powinienem kręcić, dopóki nie poznam emocjonalnego sedna sceny, dopóki nie spojrzę na nią z sercem- mówi Menno Meyjes, scenarzysta „Koloru purpury” i „Imperium słońca”, które wkrótce ponownie wejdą do polskich kin.

więcej »

Polecamy

Android starszej daty

Z filmu wyjęte:

Android starszej daty
— Jarosław Loretz

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.