„Rozbitkowie czasu” to kolejny, dotychczas „wielki nieobecny” na polskim rynku komiks, z którym mamy okazję się zapoznać dzięki konsekwentnej polityce Egmontu. Dzieło to, lekko już pokryte patyną czasu, przeczytać trzeba (bo klasyka) ale i też warto, bo rzecz wciągająca, zwłaszcza jeśli przebrniemy przez pierwszy tom.
Ech, te kobiety!
[Jean-Claude Forest, Paul Gillon „Rozbitkowie czasu” - recenzja]
„Rozbitkowie czasu” to kolejny, dotychczas „wielki nieobecny” na polskim rynku komiks, z którym mamy okazję się zapoznać dzięki konsekwentnej polityce Egmontu. Dzieło to, lekko już pokryte patyną czasu, przeczytać trzeba (bo klasyka) ale i też warto, bo rzecz wciągająca, zwłaszcza jeśli przebrniemy przez pierwszy tom.
Jean-Claude Forest, Paul Gillon
‹Rozbitkowie czasu›
Seria ta rozpoczęła karierę na polskim rynku podobnie jak opisywany przeze mnie niedawno
„Valerian” na łamach „Komiksu-Fantastyki”. Właściwie „rozpoczęła karierę” to zbyt mocno powiedziane. Opublikowany został tylko pierwszy tom i jakąś chwilę później „K-F” (a dokładnie jego następca – „Komiks”) zniknął z rynku. Minęło bez mała dwadzieścia lat (!) i oto pierwsze pięć tomów (pełna seria liczy ich dziesięć) w końcu jest dostępnych dla polskich miłośników komiksu. Czekać było warto, bo „Rozbitkowie czasu” to opowieść niezwykła, wielowątkowa, łącząca bardzo różne gatunki od SF, poprzez kryminał, aż po fantasy. I właściwie nie powinno to nikogo dziwić, wszak scenarzysta, Jean–Claude Forest jest ojcem legendarnej „Barbarelli”. Ale po kolei.
Pod koniec dwudziestego wieku ludzkość jest dziesiątkowana przez kosmiczną zarazę. Aby gatunek ludzki miał szansę przetrwania, w kosmos wysłano zahibernowanych mężczyznę i kobietę. Założono, że wrócą już po zarazie i odegrają role na wzór biblijnych Adama i Ewy. Plany, jak to zwykle bywa, wzięły w łeb. Zaraza tymczasowo zniknęła, ale wróciła prawie dokładnie w momencie, gdy odnaleziono kapsułę mężczyzny. Christopher Cavallieri, po tysiącu lat hibernacji, obudził się w całkowicie obcym mu, wrogim, a chwilami wręcz nierealnym świecie. Christopher stał się rozbitkiem czasu. Na szczęście hibernautą zaopiekowała się piękna Mara, która zabrała go z ginącej Ziemi w kosmos. Tam spotykają doktora Otomoro, ten dopełnia klasyczną trójcę (awanturnik, piękna, uczony) i przygoda nabiera tempa.
Jak łatwo się domyśleć pierwsze zadanie to odnalezienie zahibernowanej towarzyszki Chrisa. I tutaj zaczyna się najciekawszy wątek. Bo Chris, przemierzając niezwykłe światy, walcząc z mutantami, obcymi z odległych galaktyk, ma na głowie przede wszystkim jeden problem. Musi odnaleźć się pomiędzy dwoma, pięknymi, zakochanymi w nim kobietami (a tak dokładnie to trzema). I jest to główna oś całej historii, historii trzeba przyznać, niezwykle pogmatwanej, w której bohaterowie co chwilę odnajdują się w różnych fantastycznych światach. Historii, która niezwykle lawiruje, kręci, przyspiesza i zwalnia. A na koniec, po lekturze, było nie było pięciu części, można odnieść wrażenie, że jest się w punkcie startu. To dobrze i źle zarazem. Dobrze, bo obcowanie z graficznymi wizjami Gillona to przyjemność sama w sobie, bo skomplikowana intryga nie zasłania nam relacji międzyludzkich (a konkretnie damsko-męskich). Źle, bo gdzieś od początku czwartej części można odnieść wrażenie, że intryga drepcze w miejscu. Trochę jakby autorzy poświęcili większość swojej uwagi na kreowanie niezwykłych światów oraz intrygujących (a w przypadku kobiet, po prostu pociągających) postaci, a na samą historię zabrakło im już energii. A udało im się wymyśleć rzeczy bez dwóch zdań niesamowite. Poczynając od zawieszonej w próżni rzeki okalającej księżyc Limavan na wzór pierścieni Saturna po gigantycznego robaka tak gigantycznego, że całe światy kryją się w jego wnętrzu.
Od strony graficznej „Rozbitkowie…” to prawdziwa gratka dla miłośników klasycznego, realistycznego rysunku. Kreska Gillona przypomina trochę prace Polcha z najlepszych lat, tylko jest (choć może wydawać się to niemożliwe) jeszcze bardziej precyzyjna, a jednocześnie widać w niej dużo większą dozę fantazji. Jest Gillon z jednej strony mistrzem gry cieni, a jednocześnie w bardzo zrównoważony sposób posługuje się kolorami. Niezwykły nastrój osiąga poprzez wykorzystywanie na poszczególnych planszach odcieni jednej tylko barwy. I tym bardziej piorunujący efekt robi nagłe przełamanie dominującego koloru innym - czerwony statek kosmiczny, bordowy płaszcz, żółte światło przekaźnika.
Ciekawostką jest fakt, że tylko do czterech pierwszych albumów scenariusz napisał Forest. Poczynając od piątego tomu (kończącego omawiany album) odpowiedzialność za całość przejął Gillon. Czy stało się tak z korzyścią dla całego cyklu? To będzie można ocenić dopiero po lekturze. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że „Egmont” postawi kropkę nad „i” wydając pozostałe albumy „Rozbitków czasu”.