WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Jesienne wizyty |
Tytuł oryginalny | Осенние визиты |
Data wydania | kwiecień 2003 |
Autor | Siergiej Łukjanienko |
Przekład | Ewa Skórska |
Wydawca | Książka i Wiedza |
ISBN | 83-05-13253-6 |
Format | 399s. 145×205mm |
Cena | 26,— |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Jesienne wizytySiergiej Łukjanienko
Siergiej ŁukjanienkoJesienne wizytySiadając wygodniej – dyżur miał trwać sześć godzin – esper nie po raz pierwszy pomyślał o tym, że wydział „zagrożeń ogólnoplanetarnych” nie był nawet daniną złożoną modzie politycznej, jak sądził na początku (bo jakie mogły być, do diabła, „ogólnoludzkie wartości” w ich organizacji?) – lecz po prostu synekurą dla esperów, którzy swoje „odrobili”. Ci, którzy podobnie jak on przeżyli wyrazistą „wpadkę rzeczywistości”, nie mogli już normalnie funkcjonować. Psychika zawodziła: albo podrzucając fałszywe przeczucia utkane ze wspomnień, albo starannie nie zauważając realnych niebezpieczeństw. Ale emerytury tu nie było. Wykluczyć ludzi z etatu, dając im ochronę i biorąc pod dwudziestoczterogodzinną obserwację, tego nie pociągnąłby nawet budżet „psi”. No to wmyślono nowy sektor – nieszkodliwy i bezpretensjonalny. Jedna ze świec dopalała się powoli. Mężczyzna zgasił ją – strumyczek dymu odpłynął w wywietrznik – i pomacał stół w poszukiwaniu nowej świecy. Nikt nie wiedział, dlaczego elektryczne oświetlenie, oraz metal i plastik, tłumiły nadnaturalne zdolności. To był aksjomat, i… ciężar w skroniach pomieszczenia esperów są wyposażone… płomień, płomień przed oczami, ognik świecy urósł, przemienił się w pochodnię, co się ze mną dzieje? co się ze mną dzieje? wpadka Nagle zobaczył – zobaczył tak wyraźnie, że tamta znamienita wpadka z „Polarisami”, która przyniosła mu sławę, stała się jedynie bladą akwarelą na tle różnobarwnego pejzażu. Zobaczył twarze. Tylko twarze. Sześcioro… A za nimi śmierć. Mężczyzna nie zdążył wyjść zza stołu – upadł twarzą w ciepły wosk zgaszonego ogarka. Stanęło serce – po prostu ścisnęło się i już nie chciało się rozkurczyć. Jakby postanowiło – dość. Bólu nie było. Esper zsunął się na podłogę, a przed oczami migotały obrazy przyszłości, którą miał obserwować i śledzić, której powinien był zapobiec. Nawet umierając, w tych sekundach, gdy pozbawiony tlenu mózg nadal żył, próbował pojąć, co takiego napełniło go tym strasznym przerażeniem, którego imię brzmiało śmierć. Zrozumiał. I umarł ze świadomością człowieka, który miał szczęście, który, niechby za najwyższą ceną, ale zdążył się uratować. Anatolij Władimirowicz Szestakow, nigdy nie zakładający munduru podpułkownik, trzydziestosiedmioletni esper, którego zgodnie z tradycją „psi” nigdy nie nazywano po imieniu, leżał w drewnianym pokoju, głęboko pod moskiewskimi ulicami i uśmiechał się. Dopaliła się druga świeca, i półmrok rozsunął ściany, przydając pomieszczeniu uroczystości. Potem, migocząc, ścisnął się w iskrę knot trzeciej świecy. I przyszedł mrok, w którym nie było ani rozmiarów, ani strachu, ani czasu. 1 Człowiek, który od pół godziny stoi na zimnym półpiętrze tyłem do ażurowego szybu windy, zwykle ma ku temu powody. Może być nie spieszącym się palaczem, który przed nocą zaopatruje organizm w nikotynę, mógł zapomnieć kluczy i czekać teraz na spóźniającą się małżonkę, mógł czatować na dłużnika. Ilia Karamazow nie palił i nigdy nie był żonaty. W jakimś stopniu pasował do niego wariant trzeci. Patrząc na ciemnoniebieski kolor ścian, czekał cierpliwie i obojętnie. Od czasu do czasu przymykał oczy, jakby wsłuchując się w coś w głębi siebie. Może tak właśnie było. Minuty płynęły powoli i mało kto by wytrzymał, nie zmieniając ani pozycji, ani wyrazu twarzy. Ale Ilia miał bogate doświadczenie w takim czekaniu. Z rzadka tylko przestępował z nogi na nogę. W pewnym momencie wzdrygnął się, gwałtownie poruszył ramionami. Jesień była zimna i długa. Gdzieś na górze trzasnęły ciężkie drzwi i Karamazow stał się czujny. Głośne kroki na klatce, cisza, szczęk włączającej się windy. Ilia znowu się odprężył. Praca nie lubi nerwowości. Gdy kroki rozległy się na dole, twarz Ilii przybrała wyraz ciekawości i niemal dziecięcej niecierpliwości. Czekał na szum jadącej w górę windy, ale silniki milczały. Pięknie. Jego klient nigdy nie tracił okazji, by wejść na pierwsze piętro na piechotę. Codzienna porcja ruchu niemłodego biznesmena, zbyt leniwego, żeby zagrać w tenisa… Ilia wyciągnął z głębokiej kieszeni płaszcza „Makarowa” i odbezpieczył. Płynnie przesunął się wzdłuż szybu windy tak, żeby przez kratkę widzieć drzwi mieszkania numer dziewięćdziesiąt dwa. Przyjemnie jest pracować w dużych domach – to świetnie, że w tych, których stać na własną willę, nadal tkwi silne dążenie do niewyróżniania się. Na schodach pojawił się człowiek – szary płaszcz, niemal takiego samego kroju jak ten, który miał na sobie Ilia, z dużymi, wygodnymi kieszeniami; krótkie włosy. Karamazow zamarł w zbawczym półmroku klatki schodowej. Ten wyczuje ruch. To godny przeciwnik. Napięcie przebiegło po całym ciele kłującymi iskrami. Mężczyzna wszedł na półpiętro i stanął pomiędzy drzwiami dwóch mieszkań – dziewięćdziesiąt jeden i dziewięćdziesiąt dwa. Ilia odwrócił wzrok od jego twarzy. Mogli poczuć się nawzajem – dwóch mężczyzn w płaszczach z głębokimi kieszeniami, których drogi przecięły się z powodu trzeciego. Potem pojawił się klient. Ciężki, stary, ubrany z lekką nonszalancją. Niemodne palto, kapelusz niemal z radzieckich czasów. – Do jutra, Igor – rzekł klient, brzęcząc kluczami. Ochroniarz nie odpowiedział – nadal patrzył na schody. Nie widział, ale czuł. Otworzyły się ciężkie pancerne drzwi. – Do zobaczenia, Eduardzie Pietrowiczu. Ochroniarz poczekał, aż drzwi się zamkną, i zszedł na dół. Niepewnie, jakby czując – nie zrobił wszystkiego, co powinien. Ilia działał bez zastanowienia. Miał tylko sekundy, te sekundy, gdy klient zdejmuje palto i buty, dopóki ma pewność, że jego ochroniarz jest obok. Ilia zszedł na dół po schodach, nieświadomie kopiując tempo i ruchy ochroniarza. W momencie, gdy tamten wyszedł z klatki, Ilia znalazł się przy drzwiach klienta i nacisnął przycisk dzwonka. Gdzieś obok, słabo słyszalna za grubymi ścianami i pancerną stalą, zagrała wesolutka muzyczka. Na dole trzasnęły drzwi wyjściowe. I w unisono otworzyły się drzwi mieszkania. – Co, Igor? – mężczyzna urwał, widząc twarz Ilii. Karamazow pchnął go szybko i mocno, odrzucając w głąb przedpokoju. Strzelanie z tak bliskiej odległości było mało przyjemne. „Makarow” wystrzelił dwa razy, najpierw prawie niesłyszalnie, potem z lekkim, niewyraźnym dźwiękiem. Eduard Pietrowicz, nadal z tym samym zdumieniem na twarzy, upadł na bursztynowożółty parkiet. Ilia popatrzył na ciało w zadumie. Kontrolnego wystrzału w głowę nie robił nigdy – po pierwsze, nadawało to zabójstwu odcień braku profesjonalizmu, po drugie, pozwalało rodzinie pożegnać się ze zmarłym po ludzku. Przedtem strzelał tylko raz, ale jakieś pół roku temu dowiedział się, że niektórzy ludzie mają serce bardziej z prawej strony, i zaczął strzelać dwa razy. Na wszelki wypadek. Pozostawała ostatnia formalność wchodząca w skład zamówienia. Powinien był dopełnić ją przed akcją, ale Ilia nie widział specjalnej różnicy pomiędzy chwilą przed i chwilą po. – To procenty wiadomego ci kredytu, Eduardzie Pietrowiczu – wygłosił, krzywiąc się – co za bezsensowne i nadęte zdanie. Praca dla ekspansywnych południowców zawsze wiązała się z podobnymi idiotyzmami, ale tej jesieni nie miał zbyt wielu zamówień. Z klatki starego „stalinowskiego” domu Ilia wyszedł dopiero po starannym sprawdzeniu, czy na płaszczu nie ma plam. Przeszedł przez długie podwórze, minął grupkę małolatów okupujących altankę. Bródnożółte liście usłały asfalt tymczasowym jesiennym kobiercem. Siąpił drobny deszczyk i przechodnie spieszyli się. Dobry dzień na pracę. Mijając rzędy kiosków i malutki bazarek, Ilia wtopił się w tłum płynący w stronę metra. Piętnaście minut jazdy od stacji Elektrozawodskiej do Komsomolskiej wystarczyło Karamazowowi, by się odprężyć. W przejściu Ilia kupił kilka gazet i z roztargnieniem przejrzał je w wagonie, spoglądając to na tekst, to na stojącą kilka kroków od niego dziesięcioletnią dziewczynkę. Dziewczynka była bardzo poważna, jej skupiona twarz pasowałaby do dorosłej kobiety. Ilii się takie podobały. Zapragnął jak najszybciej znaleźć się w domu. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Od Siergieja według możliwości, czytelnikowi według potrzeb
— Paweł Pluta
Nie zamkniesz drzwi przed nieproszonym gościem
— Sebastian Chosiński
Krótko o książkach: Prawdziwa historia komunizmu
— Jarosław Loretz
Esensja czyta: Lipiec 2017
— Dominika Cirocka, Miłosz Cybowski, Jarosław Loretz, Beatrycze Nowicka, Katarzyna Piekarz, Agnieszka ‘Achika’ Szady
Esensja czyta: Październik 2016
— Miłosz Cybowski, Joanna Kapica-Curzytek, Jarosław Loretz, Marcin Mroziuk, Joanna Słupek, Agnieszka ‘Achika’ Szady, Konrad Wągrowski
Trzy miasta i trzej magowie – część pierwsza
— Beatrycze Nowicka
Jesteśmy inni
— Magdalena Kubasiewicz
Mam takie życzenie…
— Magdalena Kubasiewicz
Dwa oblicza Moskwy
— Magdalena Kubasiewicz
Esensja czyta: Listopad 2010
— Jędrzej Burszta, Miłosz Cybowski, Joanna Kapica-Curzytek , Marcin Mroziuk, Konrad Wągrowski
Esensja czyta: Lato 2009
— Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Joanna Słupek, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Za wolność naszą i waszą!
— Sebastian Chosiński