Znajduję w „Wojnie polsko-ruskiej…” sporo wątków szczerze ciekawych, najczęściej z zakresu skojarzeń egzystencjalnych, przemyśleń bytowych i ‘byciowych’, wniosków socjologicznych. Nie mogę odebrać Masłowskiej całego uznania zachwyconej części czytelników. Coś w tym jest, ale to coś leży sobie zakopane bardzo głęboko pod warstwą obrzydliwych, brutalnych, odrażających opisów, żenujących wypowiedzi.
Świeży, aczkolwiek żenujący powiew…
[Dorota Masłowska „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” - recenzja]
Znajduję w „Wojnie polsko-ruskiej…” sporo wątków szczerze ciekawych, najczęściej z zakresu skojarzeń egzystencjalnych, przemyśleń bytowych i ‘byciowych’, wniosków socjologicznych. Nie mogę odebrać Masłowskiej całego uznania zachwyconej części czytelników. Coś w tym jest, ale to coś leży sobie zakopane bardzo głęboko pod warstwą obrzydliwych, brutalnych, odrażających opisów, żenujących wypowiedzi.
Dorota Masłowska
‹Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną›
„Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej budzi niesłychane kontrowersje, a szum wokół całego zjawiska trwa nieprzerwanie w zasadzie już trzeci rok. Ostatnio powstało nowe pismo z Masłowską na okładce i groźnie brzmiącym nagłówkiem: „Nowa powieść polska?”. W najnowszym lubelskim informatorze kulturalnym pojawiła się informacja, że niedługo ukaże się przekład książki na język rosyjski. Z prasy to tu, to tam można wyłapać, że Masłowska z niesłychaną dojrzałością literacką krytykuje współczesne polskie realia „społecznego dołu”; nie jestem do końca przekonana jak to z tą krytyką jest, bo bardzo trudno dojść do jakiejś konkretnej konkluzji po przeczytaniu wynurzeń mocno prymitywnego narratora – Silnego.
Książka jest z pewnością nowatorska, nikt do tej pory nie porwał się na zapis w takim języku. To miał być język spod śmierdzących klatek schodowych i połamanych osiedlowych ławek otoczonych wianuszkiem rozbitych butelek. Założenie bardzo szczytne i bardzo trudne. Są osobniki, które oddają hołd autorce w odczuciu, że wywiązała się z tego zadania bardzo dobrze. Nie wszyscy jednak do tej grupy należą i ja chyba zaliczam się do tych „nie wszystkich”. Właśnie język, narracja pozostawia tutaj najwięcej do życzenia. Wprawdzie po przeczytaniu sześćdziesięciu stron odłożyłam książkę z zamiarem nie-tracenia-czasu, coś mnie jednak skłoniło do dalszej lektury i dobrnęłam, przyznaję – nie bez bólu, do błogosławionego końca.
Znajduję w „Wojnie…” sporo wątków szczerze ciekawych, najczęściej z zakresu skojarzeń egzystencjalnych, przemyśleń bytowych i ‘byciowych’, wniosków socjologicznych. Nie mogę odebrać Masłowskiej całego uznania zachwyconej części czytelników. Coś w tym jest, ale to coś leży sobie zakopane bardzo głęboko pod warstwą obrzydliwych, brutalnych, odrażających opisów, żenujących wypowiedzi. Masłowska posługuje się jakąś nie do końca udaną, wymyśloną przez siebie pseudogotycko-współczesną konwencją. Niektórzy twierdzą, że zaletą książki jest ta właśnie brutalna szczerość, ze jest to rzeczywistość autentycznie spod naszych bloków. Otóż takiego właśnie wrażenia nie odniosłam. Język jest niedo-szlifowany albo prze-szlifowany. Są wyrażenia żywcem spod monopolowego lub dealerskiej ławki, ale w ich tok wkradają się jakieś wykwintne „gdyż, lecz, również, ponieważ, albowiem”. Taka fuzja do mnie nie przemawia. Pojawiają się wyrażenia i słowa, których z pewnością nie użyłby ktoś pokroju Silnego, a ja nie znajduję wytłumaczenia tego zabiegu. Odnoszę wrażenie, że jakoś niefortunnie pomieszały się Masłowskiej słowniki. To naprawdę razi zmysł estetyczny, nawet nieszczególnie wyrafinowany. Pomijam już fakt, że razi w ogóle cały język, wszystkie sformułowania, bo to można uznać za zabieg całkowicie celowy – ogrom wulgaryzmów, maksymalnie upośledzona składnia. Jeśli damy się wciągnąć w lekturę, po krótszym lub dłuższym czasie razi mniej, słowem, można się przyzwyczaić. Ale stylistyka tego sposobu mówienia jest na wszystkie strony zakłócona. To poważna niekonsekwencja, w dodatku nieuzasadniona.
Masłowska pisała „Wojnę…” w miesiąc, w przerwach pomiędzy przygotowywaniem się do matury. Miała wówczas 19 lat i popełniła książkę w miarę dojrzałą w kwestii przekazu, natomiast niedojrzałą warsztatowo. Nie wiem czy rzutował na tę niedojrzałość krótki czas powstawania utworu czy jakieś inne względy, ale w moich oczach można to było zrobić lepiej i właśnie Masłowska mogła to zrobić lepiej. Wydaje mi się, że powstanie tej książki, a zwłaszcza jej wydanie jest daleko posuniętym przypadkiem. Czy przypadkiem trafionym – rzecz gustu, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sama Masłowska nie bardzo wiedziała o co jej chodziło, kiedy pisała, a kiedy już napisała i zrobiło się wokół tego trochę szumu, to i teoria powstania dzieła się jakoś utworzyła, i ma o czym mówić w wywiadach. Nie mówię, że to źle, nie mówię, że powinna najpierw napisać szczegółowy spis tego, co chce przekazać poprzez ten utwór, a potem zasiąść i budować fabułę do szkieletu. Ale kiedy czytam wywiad, w którym na pytanie dlaczego Silny miewa tak inteligentne skojarzenia i snuje tak dojrzałe metafory, Masłowska odpowiada: „Bo to jestem trochę ja przebrana za dresiarza”, to czuję się lekko zdegustowana. Sama autorka w tym samym wywiadzie (rozmowa z 27.09.2002, opublikowana w Wysokich Obcasach, dodatku do Gazety Wyborczej) przyznaje, że Silny jest „wybitnym dresiarzem”, bo gdyby zabrakło w książce tego intelektualizmu, to zostałyby „wulgarne dialogi bez puent”. Z jej słów wynika, że chciałaby pokazać głupich młodych, którzy nie reprezentują sobą kompletnie nic, którzy myślą tylko o tym, „kogo by przelecieć i skąd wziąć ścieżkę”. Ale to nie do końca się sprawdza. Większość bohaterów jest żałosna, jednak zbyt mocno prześwieca przez to wszystko sama Masłowska; zanim wydała książkę prozą, pisała poezję i w efekcie te dwie formy zlały się jakoś tak bezpłciowo. Kultura dresiarzy niekoniecznie jest dobrym miejscem do poetyckiej prozy…
W kwestii czarnej wizji polskiego społecznego dna, którą zachwycają się znawcy, też nie jestem do końca czytelniczo zaspokojona. To nie jest ani metafora, ani dosłowność. Do jednego trochę brakuje, do drugiego trochę zbyt dużo jest dodane. Ostatnie kilka stron książki mogłoby z powodzeniem zaistnieć jako oddzielny tekst. To luźna literacka narracja, daleka od porozbijanych myśli Silnego. Gorzko-kwaśna społecznie i egzystencjalnie. To chyba ta część pozostawia najlepsze wspomnienie lektury.
Czy polecam? Jeśli ktoś ma w sobie dostatecznie dużo ciekawości oraz, co bardzo ważne, cierpliwości – proszę bardzo.