„Zagadka Kuby Rozpruwacza”, czwarty już zbiór przygód Jakuba Wędrowycza przenosi czytelnika w różne zakątki naszego globu. Można tu trafić na opowiadania lepsze i gorsze, ale na szczęście Andrzej Pilipiuk nigdy nie schodzi poniżej swego poziomu.
Wot te na!
[Andrzej Pilipiuk „Zagadka Kuby Rozpruwacza” - recenzja]
„Zagadka Kuby Rozpruwacza”, czwarty już zbiór przygód Jakuba Wędrowycza przenosi czytelnika w różne zakątki naszego globu. Można tu trafić na opowiadania lepsze i gorsze, ale na szczęście Andrzej Pilipiuk nigdy nie schodzi poniżej swego poziomu.
Andrzej Pilipiuk
‹Zagadka Kuby Rozpruwacza›
Opowiadania o najlepszym w kraju egzorcyście-amatorze mają swe grono wiernych fanów. Co ciekawe, do grona tego zaczynają się coraz częściej zaliczać także osoby nie czytające na ogół fantastyki. Przygody Jakuba Wędrowcza stają się w tym przypadku furtką do eksploracji „współczesnej” polskiej literatury fantastycznej, zwłaszcza zaś jej „rozrywkowej” części. Gdy więc z ust pisarzy czy krytyków słyszę narzekania na „kolejnego Pilipuka Wędrowyczowskiego”, odpowiadam krótko: nie podcinajcie tej i tak kruchej gałęzi czytelnictwa.
Oczywiście, nie wszystkie opowiadania o ludzie zamieszkującym okolice Wojsławic można polecać osobom nieobeznanym w temacie. Są tu teksty i lepsze, i gorsze – przy czym mam na myśli zarówno „Zagadkę Kuby Rozpruwacza”, jak i całokształt wydawniczy, obejmujący także trzy poprzednie tomy i nie zebrane w nich luźne opowiadania. Są też i teksty, będące same w sobie spojrzeniem na sprawę Jakuba nieco z boku, z przymrużeniem oka.
W „Zagadce…” umieszczono 23 krótsze i dłuższe opowiadania; niektóre były wcześniej publikowane (między innymi w „Feniksie”), inne czytałem po raz pierwszy. Tradycyjnie niektóre autor oparł na ikonach kultury, tworząc parodie, fanfiki lub parafrazy materiałów źródłowych. Pomysły do pozostałych najprawdopodobniej zostały własnoręcznie (własnoustnie?) wyssane z palca (butelki Perły? truskawkowego wina marki wino?)…
I tak, otwierający tom tekst tytułowy rozpięty jest pomiędzy Szerlokiem Holmesem (pióra Artura Konan Dojla – pseudonim doktora Watsona), tajemniczym mordercą londyńskich prostytutek (w tej roli …cyt!), doktorem Frankiem Einsteinem oraz podróżami w czasie i przestrzeni przy pomocy budek telefonicznych z przyszłości. Brzmi znajomo? I powinno. Niestety, w tekście tym jest także mowa o stojącym w rogu nieco przerdzewiałym terminatorze – pochodzącym z historyjki „Uczeń szewca: majstersztyk”, którą to wydawnictwo ulokowało dopiero na 214 stronie zbioru… Oj, nieładnie.
„Wycieczka” prowadzi czytelników i Jakuba do Egiptu, kraju piramid i mumii… i nic więcej nie trzeba tu dodawać, fani doskonale dopowiedzą sobie resztę. „Kostucha” rzuca nieco światła na fenomen długowieczności żywota Jakuba i Semena, a formuła użytego przekleństwa przywołuje całkiem miłe wspomnienia z dzieciństwa. Do norweskiej „Wyprawy” autor musiał dopisać stosunkowo blady wątek trolli, by urozmaicić opis traumatycznej podróży po Skandynawii. Jak to możliwe, że dopiero w tak mroźnych okolicznościach Jakub przypomniał sobie i użył podstawowego, zdawałoby się, codziennego zaklęcia? Coś tu nie pasuje…
„Wigilijna rozgrywka”, jeden z najlepszych tekstów w zbiorze, dzieje się w trzech kolejnych czterdziestoleciach: przed I WŚ., po II WŚ. i współcześnie. Na tapecie mamy Świętego Mikołaja alias Dziadka Mroza, rozdającego raz na 40 lat (wiadomo: dużo chętnych na prezenty, mało rąk do rozdawania) zupełnie nietypowe dary… W „…siedmiu krasnoludkach” starzy przyjaciele przenoszą się do nie całkiem klasycznego opowiadania fantasy, bo choć występuje w nim książę, czarodziej, kowal, pastuszkowie i smok (na ten czas denat), to są również i krasnoludki – a ściślej, banda krasnoludków porywających dziewczęta w celach nieprzystojnych.
„Matryca”… no, wiadomo. Króliki, pigułki i przewody do ciała zanurzonego w kisielu. „Garnek złota” to pseudoklasyczna wyprawa po skarb zakopany na nawiedzanym polu, w „Wesołym szpitalu” Jakub występuje w roli wszechstronnego doktora nauk medycznych – oba teksty są raczej mało śmieszne, a przez to słabo pasują do z gruntu wesołego cyklu. „Głowa” prowadzi nas do dalekiego Peru, gdzie Wędrowycz wplątuje się nieco w lokalną politykę, ujarzmiając przedwiecznego, prawie wszechmocnego Inkę… „Tunel” zabiera nas w podróż do jądra ziemi, a nawet dalej – za nie. Jądro, jak wiadomo, składa się między innymi z niklu, a nikiel wysoko stoi w punktach skupu metali… Mamy więc do czynienia z typowymi Wędrowyczowskimi absurdami.
„Spotkanie z narodem” oceniam jako najlepszy tekst zbioru. A ponieważ jest to zarazem tekst poboczny, będący karykaturą zarówno całego cyklu, jak i samej osoby autora, stwierdzam, że coś tu nie tak… Czyżby przygody Jakuba Wędrowycza zaczęły się przejadać? Czy też raczej wydawca sięga po coraz słabsze, wcześniej odrzucone teksty, odcinając kupony od popularności autora i jego bohatera?
W „Jakubie w operze” autor wraca do głównego hobby bohatera – egzorcyzmowania. Czasem jednak zdarza się, że nikt egzorcysty nie potrzebuje… „Jakub na tropach yeti” to jedna wielka przygoda wakacyjna: egzorcysty, jego kumpla Semena, Wielkiego Grafomana, paru górali i… tajemniczych mieszkańców Dęblinki, o których szerzej w opowiadaniu „Rosyjska ruletka”. Wspomniany wcześniej „Uczeń szewca: majstersztyk” to króciutka opowiastka na oczywisty temat – na mój gust zbyt króciutka. Temat nośny, spokojnie wystarczyłby na kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt stron. A tu? Trzy i pół stronicy plus ilustracja… To się nazywa spłycenie tematu, panie Wielki Grafoman!
Nieco lepiej wypada „Zamek”, w którym Jakub Wędrowycz (coś w tym nazwisku jest… nosi swego właściciela po całym świecie) trafia w okolice Transylwanii – temat opisany szeroko i przewrotnie. Po kilku krótkich wariacjach na temat alkoholu, w „Trzech życzeniach”, realizowanych przez pewnego dżina, dzieje się wiele dziwnych rzeczy: czas nie jest pewien, w którą stronę ma biec, gdzie już był i gdzie mu pójść nie wolno; bohaterowie ostro mieszają w jego meandrach.
„Rosyjska ruletka”, opowiadanie napisane wspólnie z Konradem T. Lewandowskim, jest niewątpliwie kolejnym lepszym kawałkiem podanego dania. Długi tekst opowiada o mniej i bardziej poważnych sprawach – do Jakuba Wędrowycza przybywa oto znany skądinąd redaktor Tomaszewski… Tylko czemu tekst ten został ulokowany pod koniec tomu (po nim jest jeszcze „Tajemnica kwaśnego samogonu” oraz mix-fanfik X Files i Hannibala, „Łowy na Młotkowca”), skoro „Jakub na tropach yeti” odwołuje się do znajomości postaci w nim występujących?
Można zarzucać Pilipiukowi, że nie wykorzystuje swego bohatera do poważniejszych spraw, jak to było w pamiętnym „Przeciw pierwszemu przykazaniu”. No, ale w końcu w opinii wielu czytelników Wędrowycz ma się równać Rozrywka. Wola ludu i tak dalej. Niemniej nawet literatura rozrywkowa może być tworzona na różny sposób, bez spłycania akcji i lotów koszących po ikonach. Czy Cthulhu nie dało się wykorzystać inaczej, jak tylko do rozerwania granatem i przekąszania na grillu?
Wiele można (i trzeba!) też zarzucić wydawnictwu. Do wspomnianego wyżej chaosu chronologicznego dochodzą błędy, czy też usterki, które – jak się okazuje – mimo wcześniejszego ich wychwycenia (choćby literówek, przez żonę Andrzeja), nie zostały uwzględnione w redakcyjnej korekcie. Czyżby ciąg dalszy składania w ciemnościach?
Mimo wszystkich wad, książkę wciąż można polecić amatorom szczerego śmiechu. Jakub Wędrowycz, jakiego wszyscy znamy i kochamy, powrócił. Niech żyje!