Książki o tematyce morskiej kapitana Karola Borchardta cieszą się do dziś niesłabnącą popularnością. Jako wychowawca wielu pokoleń marynarzy był osobą znaną i lubianą. Jednak wiadomo o nim stosunkowo niewiele – tyle, ile on sam powiedział lub napisał o sobie. Publikowane po raz pierwszy „Kapitana listy do Kasi” rzucają nowe światło na jego prywatne życie i twórczość.
Kapitan o romantycznej duszy
[Karol Olgierd Borchardt „Kapitana Borchardta listy do Kasi” - recenzja]
Książki o tematyce morskiej kapitana Karola Borchardta cieszą się do dziś niesłabnącą popularnością. Jako wychowawca wielu pokoleń marynarzy był osobą znaną i lubianą. Jednak wiadomo o nim stosunkowo niewiele – tyle, ile on sam powiedział lub napisał o sobie. Publikowane po raz pierwszy „Kapitana listy do Kasi” rzucają nowe światło na jego prywatne życie i twórczość.
Karol Olgierd Borchardt
‹Kapitana Borchardta listy do Kasi›
W zbiorze opowiadań Borchardta „Krążownik spod Somosierry” jest opowiadanie pt. „Trzy listy”, napisane w formie korespondencji z „miłą panią Kasieńką”. I choć wiadomo, że cała twórczość autora opiera się na faktach – ten szczegół na ogół uchodził uwadze. Sądziło się przeważnie, że prawdziwe wspomnienia zostały tu przedstawione w literackiej formie listów do fikcyjnej adresatki.
„Pani Kasieńka” istniała jednak naprawdę. Uważni czytelnicy znajdą o niej krótkie wzmianki we wspomnieniach Ewy Ostrowskiej „Pod białą różą” oraz biograficznym portrecie „Kapitan własnej duszy”. „Kasieńka” naprawdę nazywała się Maria Frontczakówna, a znajomość z kapitanem nawiązała jako pasażerka na pokładzie „Polonii” podczas rejsu do Nordkapp w 1931 roku.
Ich kontakty miały ciąg dalszy – oboje się spotykali, wywiązała się też serdeczna korespondencja. Trzeba przyznać, że ta znajomość na statku „Polonia” rozpoczęła się w dosyć trudnym dla Borchardta okresie. Formalnie był żonaty, miał też córkę, czego nigdy nie ukrywał. Jednak prywatnie – „czuł się wolny”. Możemy tylko przypuszczać, jak ważna była dla niego znajomość z Marią, inteligentną i wykształconą kobietą, pełną dziewczęcego uroku. Za jej sprawą nieraz zapewne musiał zadawać sobie pytanie, czy nie podjąć zdecydowanych kroków, aby uporządkować swoje życie. Jednak kolejne cztery lata spotkań i wymiany listów nie zmieniły charakteru tej znajomości, która wygasła dopiero, gdy Maria wyszła za mąż i została Marią Wysłouchową. Jednak nie na zawsze. Zostały tylko przerwane na trzydzieści lat, a do ich wznowienia przyczynił się opublikowany tom „Znaczy Kapitan” i… zadziwiający przypadek, jakby żywcem wzięty z serialowego scenariusza. Korespondencja kapitana z panią Marią została nawiązana na nowo i nie straciła nic ze swojej serdeczności. Trwała aż do śmierci Marii Wysłouchowej w 1984 roku.
I teraz, po wielu latach, gdy sądziliśmy, że o kapitanie nie dowiemy się już niczego nowego – wszystkie te listy Karola Borchardta do Marii, nigdzie wcześniej niedrukowane, pieczołowicie przechowywane w rodzinnym archiwum państwa Wysłouchów, ujrzały światło dzienne w niniejszym tomie. Na ich opublikowanie zdecydowały się córki pani Marii, które wiele razy słyszały opowieści swojej mamy o jej romantycznej znajomości z kapitanem. We wstępie Jadwiga Lukas przybliża więcej szczegółów, uzupełniając obraz serdecznej przyjaźni Karola Borchardta z Marią, znany ze wspomnień o nim dotychczas jedynie powierzchownie.
Dużo emocji budzi edytorska strona tej pięknie i starannie wydanej książki. Można właściwie powiedzieć, że jest to album, tak wiele jest tu zdjęć, przede wszystkim tych ze statku, wykonanych podczas wspólnego rejsu Marii i kapitana Borchardta. Z zapomnienia wychodzą twarze, ulotne chwile, statki, miasta i widoki. Cały ten świat, którego już nie ma – przetrwał jednak, utrwalony w nostalgicznym kolorze sepii. Najbardziej wzruszające jest to, że listy nie tylko mają wersję drukowaną. Oryginały niektórych z nich są zeskanowane tak doskonale, że widać na stronicach każde dotknięcie ołówka czy pociągnięcie pióra, zagięcie papieru, wszystkie ślady, jakie pozostawił na listach czas. To sprawia wrażenie, jakbyśmy osobiście zetknęli się z tymi pamiątkami i uświadamia nam ileż wzruszeń i sentymentów może wzbudzić wydobyta z przeszłości zapisana kartka papieru.
Z listów wyłania się portret romantycznej duszy kapitana Borchardta. Takiego dotąd go nie znaliśmy. Wszak wszystkie jego książki o służbie na morzu możemy odczytywać jako swoisty etyczny kodeks mężczyzny powściągliwego w ujawnianiu swych emocji, niezłomnego i odpornego na wszelkie przeciwności losu. To dlatego te listy są tak zaskakujące. Karol Borchardt był bezsprzecznie pod wielkim urokiem panny Marysi, był dla niej pełen wielkiego podziwu, stawiał ją wręcz na piedestale: Zaraz po podróży powiedziałem Pani, że była Pani cichą przystanią, w której można było znaleźć schronienie od huraganów i burz. Bije z tych listów szczerość i szlachetność uczuć. Choć niewolne od… błędów ortograficznych (!) są one spontaniczne i nie ulega wątpliwości, że były dyktowane sercem. Jednakże daje się z nich też wyczytać, że kapitan „znając swoje miejsce” więcej napisać już nie może i reszty trzeba doszukiwać się pomiędzy starannie zapisywanymi wierszami.
Z naszego współczesnego punktu widzenia sporo w tych listach egzaltacji i rozchwianych emocji, stąd ich lektura może nieco nużyć. Ale przecież odczytujemy je jako przyczynek do biografii, a nie zamknięte literackie dzieło. Poza tym przecież mamy dzisiaj czasy, w których takich długich listów, pisanych piórem i wysyłanych pocztą, nikt już nie pisze, zatem tym bardziej warto sięgnąć pamięcią wstecz. Nie muszę wspominać, że dla wielbicieli twórczości kapitana „Listy do Kasi” to pozycja obowiązkowa. Znajdą oni w tym tomie pierwowzór listu, który posłużył Borchardtowi do napisania „Trzech listów” i będą mogli go porównać z opowiadaniem zamieszczonym w „Krążowniku spod Somosierry”.