Miłośnikom Conana Barbarzyńcy i lektur spod znaku heroic fantasy/magii i miecza zapewne spodoba się także Cairen. Jasnowłosy osiłek lubi proste rozwiązania, a jego filozofia życiowa jest równie finezyjna, jak budowa miecza.
Cairen – barbarzyństwo po azjatycku
[Dawid Juraszek „Cairen. Drapieżca” - recenzja]
Miłośnikom Conana Barbarzyńcy i lektur spod znaku heroic fantasy/magii i miecza zapewne spodoba się także Cairen. Jasnowłosy osiłek lubi proste rozwiązania, a jego filozofia życiowa jest równie finezyjna, jak budowa miecza.
Dawid Juraszek
‹Cairen. Drapieżca›
Oto on, tytułowy bohater „Cairena. Drapieżcy” Dawida Juraszka: „Ryknął gniewnie. Był młody i prężny, miał całe życie przed sobą, chciał zwiedzić obce kraje, zaznać nowych rozkoszy, zmierzyć się z tajemniczymi potworami, pokosztować nieznanych trunków, zażyć cudzoziemskich piękności. Nie mógł teraz zginąć, nawet w tak spektakularnej scenerii zaginionego starożytnego grobowca!”. Powyższy plan jest konsekwentnie realizowany przez barbarzyńcę na ponad pięciuset stronach. A że nie każdy czytelnik dysponuje siłą Cairena, Oficyna Wydawnicza RW2010 wydała zbiór opowiadań w wersji na czytniki e-booków.
Poznajemy bohatera, kiedy poszukuje legendarnego czungijskiego grobowca wraz z grupą typów spod ciemnej gwiazdy gdzieś w dalekiej wschodniej krainie. Później przyłącza się do Mengutów, krwiożerczych koczowników podbijających kolejne królestwa, od cesarskiego miasta Dansing po egzotyczną Khmerię (gdzie w piramidach miasta Ongkor ucieka przed kapłanami dziwnego kultu), następnie dociera aż do Nipponii i lodowatej Xybelii… Przygody Cairena rozgrywają się według prostego schematu: jeśli pojawia się kobieta, to tylko piękna, chętna i przeważnie topless (jedna nie-chętna została zjedzona przez ludożerców, więc chyba się nie liczy), jeśli jest kapłan, to musi być żądny odprawiania krwawych rytuałów, a tubylcy z tropikalnych wysp oczywiście zawsze są ludożercami. W przerwach między efektownym rozcinaniem wrogów i łaskawym przystawaniem na erotyczne propozycje miejscowych niewiast Cairen znajduje sobie ekstraordynaryjne, jak napisałby autor, zajęcia: zwiedza podwodne królestwo, ujeżdża kangury, zjada krokodyle, ściga demony i zombie – ale wszystko to niejako na marginesie zasadniczej działalności. Bycie barbarzyńcą to styl życia.
Juraszek stara się przedstawić Cairena jako człowieka z zasadami, ale robi to nieprzekonująco. Trudno uwierzyć, że naprawdę zależy mu na czci niewiast ratowanych przed chutliwymi potworami, skoro sam z ich wdzięków skwapliwie korzysta, trudno też zrozumieć potępienie dla dowódcy chcącego splądrować starożytny grobowiec, skoro nasz najemnik i tak robi potem to samo. Specyficzna barbarzyńska moralność należy do cech gatunku. Jednak podjęta przez autora próba pokazania, że ten zabijaka w rzeczywistości jest szlachetny, działa z pobudek wyższych niż żądza walki, pożądanie i głód oraz że jest niezwykle inteligentnym poliglotą i w dodatku docenia wartość starożytnych kultur (których ostatnie zabytki, miasta i grobowce zupełnie przypadkiem obraca w dymiącą ruinę) – w tym wypadku jest zupełnie nieudana, a ponadto wygląda trochę tak, jakby twórca się tłumaczył. „Napisałem o dzikim barbarzyńcy, ale w głębi serca on jest całkiem cywilizowany, co z tego, że je surowe mięso. Za to ma talent do języków i do alchemii”.
Po autorze mieszkającym w Chinach spodziewałam się znacznie lepszego wykorzystania wiedzy, do której polscy czytelnicy nie mają dostępu. Tymczasem Juraszek posługuje się wyłącznie kalkami i stereotypami, które mógłby wrzucić do książki kompletny laik. Z czym kojarzy się ludziom starożytna kultura chińska? Z terakotową armią z grobowca casarza. Więc mamy terakotową armię, tyle że nieco zmechanizowaną. A w ogóle kultury Azji Południowo-Wschodniej? Z jedzeniem okropnych rzeczy (tarantule), ciepłymi plażami i półnagimi chętnymi kobietami. Po co używać wiedzy, skoro stereotyp też się sprzeda. Problem polega na tym, że czytelnik niekoniecznie jest tak prostoduszną istotą jak Cairen i serwowanie mu ogranych kalek przez pięćset stron może się okazać zupełnie niestrawne – nawet po doprawieniu pewną ilością humoru.
A humor jest tu osobliwy. Z jednej strony autor bawi się nawiązaniami kulturowymi (scena w sali tronowej cesarza żywcem wyjęta z filmu „Hero”, wysadzenie machiny oblężniczej przez Shi Weia- Kmicica, łącznie z „przypiekaniem boczków”), z drugiej – robi to czasem w kompletnie przypadkowy sposób (Cairen nagle zaczyna mówić Leśmianem, nie wiadomo po co). O ile taki zabieg mógłby być dużą zaletą, gdyby tylko był przeprowadzony mniej chaotycznie – to już humor językowy oparty na aluzyjnych imionach bohaterów trąci szczeniackim dowcipem. I tak mamy Nipponkę niezbyt ciężkich obyczajów o imieniu Yasuka, właściciela burdelu zwanego Hui Fat, chana Onegdaja, zwariowanego mędrca Yu Liana, olbrzymki Megawati i Megatoni z Dżawy, króla Narobhishitu czy sumoraja Homare i Nippończyka Otoya. Nie rozbawiło mnie to nawet na początku, a w miarę przemierzania pół tysiąca stron stawało się coraz bardziej męczące. Powtarzanie może zabić nawet dobry dowcip.
Lektury nie ułatwiają także styl i język książki, nawet jeśli pominie się nieuzasadnione nawiązania czy fakt, że co rusz któraś postać nagle zaczyna mówić Sienkiewiczem. Pojawiają się powtórzenia, niedoprecyzowane podmioty (kiedy Cairen-barbarzyńca walczy z innym barbarzyńcą, nie zawsze wiadomo, do którego z nich odnosi się zdanie) itd. Przymiotniki wyglądają czasem na dopisane zupełnie przypadkowo („mocarne wargi”, „naturalny pot”, „gniewliwy bezdech”, „zdekonizowani (!) Menguci”, „strzały zmyślne a czujne”, „fiszbinowe wiązadła blondyna”), a archaizmy przeplecione ze współczesnym słownictwem potęgują wrażenie dysharmonii („skalna wychodnia”, „odciął uwięź”, „najezdnik”, „milionlecia”, „parscy spece”, „oklejnocone kły”, „Burudajowa wundrwaffe”, „cesarzewicz”, „szczek nad szczeki” i bardzo wiele innych). Nie brak też sformułowań absurdalnych – jak chociażby wzmianka o tym, że walczący w pojedynkę był „przewyższony liczbowo”, czy tłumaczenie Cairena, że nauczył się czytać z samouczków z biblioteki podczas nocnej warty… Samouczek musiał być zapewne w wersji audio. A Czungowie „nie prosili pardonu” chociażby z powodu nieznajomości francuskiego. W ostatnim opowiadaniu szablozębny tygrys skaczący po drzewach jak wiewiórka bynajmniej nie jest najdziwniejszym elementem. Trudno powiedzieć, na ile nielogiczności były zamierzone, a w jakim stopniu wynikają z nieuwagi czy niedbalstwa – w każdym razie ich nagromadzenie jest męczące dla odbiorcy. Jednak najbardziej denerwujące dla mnie było konsekwentne używanie form „ócz” zamiast „oczu”, „mię” zamiast „mnie” i „żołnierzów” zamiast „żołnierzy”. Nawet jeśli było to w jakiś sposób uzasadnione w archaizowanych fragmentach tekstu, to z pewnością nie było konieczności stałego stosowania takich form. Wszystkie te cechy sprawiają, że trudno pozbyć się wrażenia pretensjonalności tekstu (i/lub niedostatecznej korekty). Albo literackiego barbarzyństwa.
Wielbicieli rąbaniny na miecze i „zażywania” egzotycznych piękności styl „Cairena. Drapieżcy” może nie zrazi, jednak pozostali czytelnicy wrażliwi na piękno słowa powinni mieć świadomość, że to lektura dla ludzi o mocnych nerwach i trudne wyzwanie dla ich ócz.