Dlaczego taki twórca jak Stefan Themerson nie należy do kanonu lektur szkolnych? Dlatego, że tworzył na obczyźnie? Dlatego, że pisał po angielsku? Dlatego, że tworzył dzieła awangardowe? Jakkolwiek by nie było, jest to zaiste niezrozumiałe, bo to jeden z tych pisarzy, którzy pobudzają do myślenia, zachwycają erudycją, a jednocześnie są dla czytelnika przyjaźni.
Archipelag sensów
[Stefan Themerson „Wyspa Hobsona” - recenzja]
Dlaczego taki twórca jak Stefan Themerson nie należy do kanonu lektur szkolnych? Dlatego, że tworzył na obczyźnie? Dlatego, że pisał po angielsku? Dlatego, że tworzył dzieła awangardowe? Jakkolwiek by nie było, jest to zaiste niezrozumiałe, bo to jeden z tych pisarzy, którzy pobudzają do myślenia, zachwycają erudycją, a jednocześnie są dla czytelnika przyjaźni.
Stefan Themerson
‹Wyspa Hobsona›
„Wyspa Hobsona” nie jest zwyczajną powieścią, choć według powieściowych prawideł została zbudowana. Jak przystało na takiego eksperymentatora jak Themerson, mamy tu do czynienia z konstrukcją nielinearną, pełną dygresji, wątków i postaci pobocznych, tworzących pasjonujący, a przy tym zadziwiająco spójny spektakl. Do tego dołożyć należy niespodzianki czysto formalne: w tok narracji wplata autor treść listu, wypowiedzi lektora filmu, zapis nutowy czy alfabet Morse`a, a to tylko wierzchołek góry lodowej. „Wyspę Hobsona” trzeba przeto czytać uważnie, ale czytelnikowi daje ona niemało radości, a że Themerson, podobnie jak Kurt Vonnegut, lubił najwyraźniej łączyć straszne ze śmiesznym, to i powodów do śmiechu jest tu sporo.
Ale jak już zostało powiedziane, jest tu i straszno. Czytając, śmiejemy się, Themerson bez przerwy serwuje groteskę najwyższego sortu, lecz tylko do pewnego momentu. Bo oto pod koniec książki śmiech staje się narzędziem śmierci, jakkolwiek niedorzecznie to brzmi. Ludzkość wymyśliła już bombę atomową, zabójcze gazy, czołgi i mnóstwo innego rodzaju akcesoriów do szerzenia zagłady, aby w końcu wykończyć samą siebie śmiechem. A może ten groteskowy, momentami wręcz kpiarski nastrój książki miał być tylko zasłoną dymną, próbą odwrócenia uwagi – bo oto na koniec ta zasłona zostaje zdarta i wyparowuje atmosfera nieskrępowanego żartu, lekkiej filozoficznej zadumy, która przewija się nad powieścią, a zostaje pusty śmiech. Pusty, bo pozbawiony wszelkich znaczeń, będący jedynie preludium do śmierci.
To proza precyzyjna, oszczędna, a jednocześnie niezwykle gęsta. Intensywna narracja przywodzi nieco na myśl „49 idzie pod młotek”, choć obcowanie z „Wyspą Hobsona” jest dalece przyjemniejsze niż kontakt z powieścią Pynchona, a przy tym dzieło Themersona wcale nie jest uboższe w znaczenia. Najbardziej kojarzyć się jednak może z książkami wspomnianego Kurta Vonneguta – ten sam czarny humor, ta sama wrażliwość na sprawy ważkie, ten sam fatalizm, to samo zadziwienie, a jednocześnie głębokie zrozumienie dla ciemnej strony ludzkości, nawet pod względem formalnym widać między autorami pewne podobieństwa, z tym że Amerykanin nigdy chyba nie posługiwał się tak długimi zdaniami, jakich czasem używa Themerson.
W książce zawiera się humanistyczna krytyka ludzkości na wielu poziomach. Themerson kpi ze spraw związanych z polityką: przewrotów, rewolucji, uchwalania praw itp. oraz z samych polityków. Do absurdu sprowadzona jest rola wywiadów poszczególnych państw, które pracując na rzecz własnych rządów, w istocie dzielą się informacjami ze wszystkimi i obwołują „solą tej ziemi”. Głębokiej krytyce poddany jest wyścig zbrojeń, który nie niesie ze sobą niczego pozytywnego, a jedynie doprowadza do bezsensownych śmierci.
O czym właściwie opowiada „Wyspa Hobsona”? Zazwyczaj na tak postawione pytanie nie jest trudno odpowiedzieć. Ale w tym przypadku mamy do czynienia z kompletnie poszatkowaną konstrukcją, wykorzystującą róże formy narracji, dowolnie traktującą chronologię, a przy tym całkowicie spójną i zrozumiałą. Bohaterów występuje na kartach powieści tak wielu, iż nie sposób określić, kto odgrywa rolę główną, a kto tylko poślednią. Ponadto autor nie szczędzi nam dygresji, które oderwane od części zasadniczej, mogłyby właściwie tworzyć odrębne całości. Może więc „Wyspa Hobsona” nie jest wcale powieścią, lecz zadziwiającym zbiorem życiorysów, które w trudny do wytłumaczenia sposób splata tytułowy skrawek lądu? Bo równie ważną rolę w historii ma do odegrania obalony dyktator Bukumli, jak i mieszkająca na wyspie pani Shepherd, księżna Zuppa oraz pracujący dla angielskiego rządu Adam D`Earth, kapitan Krzyżpański, jak i niemowa Nemo.
A przy tym zagęszczeniu sensów, myśli i filozofowania czyta się „Wyspę Hobsona” znakomicie, choć nieśpiesznie. Przy pierwszym podejściu niemożliwe wydaje się wyłowienie wszystkich smaczków rozrzuconych po powieści. To jedna z tych nielicznych lektur, o których z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że do niej wrócę, by spróbować odnaleźć w niej kolejne dna.