Na okładce najnowszej powieści Jewgienija Łukina wydawca książki poinformował czytelników, że ów rosyjski pisarz to „godny następca braci Strugackich”. Po lekturze „Strefy sprawiedliwości” porównanie to uznać należy jednak za mocno naciągane i na dodatek krzywdzące dla autora, któremu tym samym postawiono poprzeczkę zdecydowanie zbyt wysoko. Na tle fantastyczno-obyczajowej twórczości Arkadija i Borysa Strugackich Łukin wypada bowiem bardzo blado.
Mordą w kubeł, kubłem w mordę
[Jewgienij Łukin „Strefa sprawiedliwości” - recenzja]
Na okładce najnowszej powieści Jewgienija Łukina wydawca książki poinformował czytelników, że ów rosyjski pisarz to „godny następca braci Strugackich”. Po lekturze „Strefy sprawiedliwości” porównanie to uznać należy jednak za mocno naciągane i na dodatek krzywdzące dla autora, któremu tym samym postawiono poprzeczkę zdecydowanie zbyt wysoko. Na tle fantastyczno-obyczajowej twórczości Arkadija i Borysa Strugackich Łukin wypada bowiem bardzo blado.
Jewgienij Łukin
‹Strefa sprawiedliwości›
„Strefa sprawiedliwości”, pomimo swego fantastyczno-naukowego sztafażu, jest w zasadzie powieścią obyczajową z życia współczesnej, prowincjonalnej Rosji. Świat wykreowany przez Łukina wydać nam się może zresztą bardzo znajomy i to nie tylko z powodu etnicznego i duchowego pokrewieństwa pomiędzy Polakami a Rosjanami – przede wszystkim dlatego, że wiele w nim odniesień do doskonale w naszym kraju znanej klasyki radzieckiego science-fiction; bardziej nawet Kira Bułyczowa niż wymienionych przez wydawców „Strefy…” na obwolucie braci Strugackich. Z porównania tego można by wyciągnąć wniosek, że rosyjska rzeczywistość opisywana przez wspomnianych klasyków, a więc z czasów, kiedy na Kremlu zasiadali Leonid Breżniew czy Michaił Gorbaczow, niewiele różni się od czasów jelcynowsko-putinowskich. Owszem, gdzieniegdzie mowa jest o nowobogackich obywatelach miasta, o mafii i sekstelefonach – to jednak tylko zewnętrzne atrybuty nowoczesności; dla Łukina mimo wszystko dużo ważniejsza zdaje się być psychika jego bohaterów, a ci bez większych przeszkód mogliby zamieszkiwać na przykład… Wielki Guslar. Główna postać „Strefy…”, Aleksiej Kołodnikow – inteligent w średnim wieku, nieco zagubiony i niedopasowany do życia w nowych czasach – to zresztą jakby daleki krewny Korneliusza Udałowa. Może nie tak zabawny i nie tak sympatyczny, ale wykazujący z bohaterem Bułyczowa wiele cech wspólnych.
Literackie inspiracje Łukina sięgają jednak znacznie dalej niż tylko lata 70. czy 80. ubiegłego wieku. Sam pomysł, wokół którego autor „Robotników zalustrza” osnuł fabułę swojej powieści, zdaje się być żywcem wyjęty z humorystyczno-fantastycznych opowiadań Mikołaja Gogola. Takiego chociażby „Nosa"… I u XIX-wiecznego klasyka rosyjskiej literatury, i u fantasty żyjącego na przełomie wieków XX i XXI mamy do czynienia z podobnie absurdalnym założeniem – niewytłumaczalnym zjawiskiem, które wpędza głównego bohatera w masę kłopotów. Kłopotów, które zdecydowanie go przerastają. Jakby na marginesie obu utworów, autorzy przedstawiają nam „swoją” Rosję, poddając mniej lub bardziej wnikliwej krytyce stosunki społeczne w państwie carów (wszak prezydent Putin bywa już tak określany). U Łukina odbywa się to zresztą w znacznie szerszym zakresie niż u Gogola, co wynika nie tyle z talentu pisarza fantasy, ile z objętości jego powieści w porównaniu z nowelką autora „Rewizora”.
Ale jakież to „absurdalne założenie” stało się dla Łukina impulsem do napisania „Strefy sprawiedliwości"? Rzecz wcale nie taka nowa w literaturze – przekonanie o tym, że każde zło, które kiedykolwiek zostało przez człowieka wyrządzone, wróci do niego w najmniej spodziewanym momencie. Jeśli kiedyś natłukliśmy komuś po, za przeproszeniem, mordzie, teraz i nam ktoś mordę obije. Kto? Co do tego odpowiedzi nie ma – czy to jakaś kosmiczna siła postanowiła wyrównać rachunki, czy to sam Pan Bóg przystąpił w nieco przyspieszonym terminie do Sądu Ostatecznego… Faktem pozostaje, że ktoś – w myśl babilońskiego kodeksu Hammurabiego – zaczął wprowadzać w życie zasadę „oko za oko, ząb za ząb”. A że, poza nielicznymi wyjątkami, nie ma chyba na świecie, a więc i w Rosji, człowieka nieskazitelnego, prędzej czy później każdy musi doświadczyć działania owej tajemniczej siły. Także Kołodnikow. Początkowo jednak Aleksiej nie jest świadomy „boskiej” interwencji; dopiero z upływem czasu – kiedy pobicia się nasilają, a policja, mimo usilnych starań, nie jest w stanie odkryć sprawców – nabiera podejrzeń. Na trop naprowadza go zresztą wiecznie pijany elektryk Borka, mieszkaniec tej samej kamienicy – klasyczny wręcz przykład przedstawiciela klasy robotniczej epoki schyłkowego Breżniewa. Cóż to jednak za zaskoczenie, skoro czytelnik, posiłkując się opisem powieści zamieszczonym na obwolucie, wie to od samego początku?…
„Strefa sprawiedliwości” jest powieścią, która wiele obiecuje i która – niestety – żadnej z obietnic danych czytelnikowi nie spełnia. Widać, że Łukin poza wyjściowym pomysłem, wcale zresztą, jak wspomniałem już wcześniej, nie odkrywczym (jako kolejny dowód na to przytoczyć można bliską naszym sercom „Powracającą falę” Bolesława Prusa), nie bardzo wiedział, co począć z rozwiniętymi wątkami. Żadnego bowiem nie doprowadził do satysfakcjonującego końca. Prawdziwej fantastyki w „Strefie…” jest jak na lekarstwo. Pogłębionej analizy psychologicznej czy chociażby dowcipnej syntezy współczesnego rosyjskiego społeczeństwa też niewiele więcej. A wszystko to na dodatek mocno rozwodnione w pseudomoralizujących i pseudoreligijnych rozważaniach, które wywołują ostry atak ziewania już po kilkudziesięciu stronach. Główny bohater też nie bardzo wie, co ze sobą począć. Miota się między przeżywającymi nawrót uczuć religijnych – spowodowanych oczywiście tajemniczymi zdarzeniami – żoną i synem-eksgangsterem a nowopoznaną koleżanką małżonki, która zostaje jego kochanką. Problem jednak w tym, że nic z tego nie wynika. Powieść – w założeniu swym humorystyczna i demaskatorska – jest jedynie mało udanym pamfletem na współczesną Rosję. Nie ma w niej ani ludycznego dowcipu Bułyczowa, ani subtelnej ironii Strugackich, a porównań z Gogolem, z litości dla autora, lepiej w ogóle nie czynić.
Kiedy sięgałem po „Strefę…”, miałem nadzieję, że rekomendacja na okładce okaże się choć w połowie prawdziwa. Niestety, zawiodłem się srodze – i to mimo wielkiego kredytu zaufania, jakim obdarzam rosyjską literaturę. Przykro tym bardziej, że to już druga w tym roku poważna wpadka wydawnictwa Solaris. „Sakriversum” Thomasa Mielkego również reklamowano na obwolucie jako dzieło nieomal światowego formatu. I również okazało się mało strawnym, nudnym i wydumanym ponad wszelką miarę powieścidłem. Po trzecim razie trudno będzie odzyskać czytelnicze zaufanie.