„Teatro Grottesco” trudno uznać za udane wprowadzenie na nasz rynek prozy Thomasa Ligottiego.
Mrok z dolnej półki
[Thomas Ligotti „Teatro Grottesco” - recenzja]
„Teatro Grottesco” trudno uznać za udane wprowadzenie na nasz rynek prozy Thomasa Ligottiego.
Thomas Ligotti
‹Teatro Grottesco›
Thomas Ligotti cieszy się – zasłużenie czy nie – opinią jednego z bardziej oryginalnych pisarzy weird fiction. Natchnienie do swoich mrocznych, często przesyconych nihilizmem tekstów, czerpie m.in. z prozy Poego, Lovecrafta i Brunona Schulza, do tygielka dorzucając elementy przefiltrowane przez pryzmat własnej psychiki, rozchwianej stanami lękowymi i anhedonią, czyli zaburzeniami zdolności odczuwania przyjemności i radości. W efekcie jego utwory są niemal zupełnie wolne od jasnych kolorów, słońca, lekkości, miłości i prostych wyborów, zadowalając swoją zawartością przede wszystkim sympatyków fatalizmu, tajemniczości i zapomnianych kultów. A ponieważ rodzimi fani twórczości Lovecrafta i jego naśladowców są notorycznie niedopieszczeni, wydawnictwo Okultura postanowiło zaproponować im prozę Ligottiego.
Inicjatywa zaowocowała wydaniem dwóch zbiorów opowiadań – „Teatro Grottesco” w roku 2014 i „Spisku przeciwko ludzkiej rasie” w 2015. Oba tomy dostały sztywną, bardzo solidną oprawę, porządny papier i sążniste – żeby nie powiedzieć dęte – wprowadzenia, kreujące autora na postać wybitną i ponadczasową, dostarczającą czytelnikom teksty o nadzwyczaj głębokim, psychofilozoficznym znaczeniu. Owo wprowadzenie jest pierwszym sitem, które odsiewa czytelnicze plewy o zbyt małym rozumku, łakome wyłącznie na grozę i solidny, mroczny klimat. Pozwolę sobie na zacytowanie jednego z „ciekawszych” fragmentów:
„Przekonanie o irracjonalności naszego poznania, jego rzeczywistej niemożności dokonywania systematyzacji, wskazuje na totalne odrębności rzeczy samych w sobie od tego, co dostępne w umyśle podmiotu. A zatem – swego rodzaju ciemny idealizm wymusza niejako sytuację, w której realność dostępna w polu poznania jest jedynie fabrykatem nierozpoznawalnej zewnętrzności. Można z tego wyciągnąć daleko idące wnioski: na przykład takie, iż wobec tego jest zupełnie oczywiste, że to, co wytwarza wewnętrzną przestrzeń fenomenów, dokonując na własny użytek ich pozornej obiektywizacji, jest – poprzez swoją autoreferencyjność poznawczą – zjawiskiem również faktycznie nierzeczywistym w ujęciu bezwzględnym. (…) Jednak takie podejście (…) wikła nas w kilka dalszych problemów (…). Pierwszym jest pułapka czystej, solipsystycznej spekulacji, albowiem nie da się w żaden totalny sposób unieważnić podmiotu jako fikcjonalnego wytworu jakiegoś [i]ding an sich[/i] z perspektywy innej niż spekulatywna aktywność samego podmiotu, przez co idea absolutnie zewnętrznej siły metafizycznej staje się jeszcze jedną grą zamkniętego w sobie umysłu.”
Jeśli mimo to czytelnik uprze się brnąć dalej w lekturę, może go spotkać kolejne rozczarowanie. Jest nim tłumaczenie. Co prawda we wprowadzeniu chwalone są „hipnotyzujące, długie zdania, pełne refrenowych powtórzeń kluczowych fraz”, jak również chłód i elegancja tekstu, ale zalety te można odnosić co najwyżej do angielskich oryginałów opowiadań. W wydaniu polskim język utworów jest bowiem kanciasty, chropowaty, ze szwankującą interpunkcją, a gros zdań sprawia wrażenie przetłumaczonych czysto mechanicznie, bez polotu i bez dbałości o potoczystość. Lektura więc nie płynie gładko, a szoruje brzuchem po ściernisku, utykając raz po raz na pociętych mrowiem przecinków zdaniach wielokrotnie złożonych. Przykład? Proszę bardzo – ze strony 115:
„Tego wieczoru poszedłem spać wcześniej, biorąc uprzednio solidną dawkę leków, aby mieć pewność, że natychmiast zapadnę w sen, a nie jak ubiegłej nocy będę leżał godzinami, zaprzątany gonitwą myśli o pochodzeniu (skądś z ziemi) i dalszym przeznaczeniu (do fabryki lub serii fabryk) metalowych kawałków, które składałem całymi dniami.”
Do tego książka została wydrukowana dość drobną czcionką, z dużymi, zwartymi, tylko z rzadka okraszonymi jakimkolwiek dialogiem akapitami narracyjnymi, częstokroć tchnącymi pretensjonalnością i drapowaniem całości na bez mała filozoficzne dzieło. I to w sytuacji, gdy gros przemyśleń jest zwyczajnie mętnych i urwanych najdalej w połowie, dzięki czemu zostaje nam w rękach ledwie zalążek czegoś, co nie zdążyło się wykluć, nie mówiąc już o dorośnięciu do pełnoprawnej koncepcji. Wszystko to razem powoduje, że lektura „Teatro Grottesco” jest chwilami zwykłą męczarnią.
Żeby nie było – są i plusy. Książka ma dość ponury klimat, pełen beznadziejności i przygnębienia, całkiem przyzwoicie wpasowujący się choćby w mitologię Cthulhu. Do tego teksty są napisane na tyle starannie, na tyle ostrożnie, jeśli chodzi o oddawanie realiów, że bardzo udanie kopiują prozę pierwszej połowy XX wieku. Elementy świadczące o tym, że fabuła jest osadzona w naszej rzeczywistości, są bardzo nieliczne i usunięte w głęboki cień, podane zupełnie mimochodem, i stanowią wręcz niezauważalne tło. Nie można też Ligottiemu odmówić bogatej wyobraźni i dobrego wyczucia konwencji, dzięki czemu od czasu do czasu faktycznie można poczuć podczas lektury lekki niepokój.
Jednak nie oszukujmy się – to nie jest zbiór najlepszych opowiadań Ligottiego. A przynajmniej nie sposób go za taki uznać, skoro ledwie cztery opowiadania można rzeczywiście potraktować jako udane. Cała reszta jest albo przeciętniakami, albo rozdętymi do nieprzytomności chałturkami. Te najlepsze teksty to cały segment zatytułowany "Zdeformowania" – ułożony w swego rodzaju cykl, osadzony w kraju, w którym każdy bierze jakieś leki i wykonuje ponad siły absolutnie zbędną pracę. Dobre są "Motywy moich działań odwetowych" z zakurzonym biurem na prowincji, świetny jest "Nasz tymczasowy nadzorca", dopracowany do ostatniego detalu i zostający w głowie na dłużej, doskonałe są też trzy pierwsze nowelki (czwarta już niekoniecznie) zlepione w opowiadanie "W obcym mieście, na obcej ziemi", gdzie można trafić na kwestię odistnienia grobu, uzależniającego pensjonatu i klatki do zbierania wisielców. Ładny, choć chropawy, jest też "Bungalow", lekko psychodeliczny, ale i zarazem nadmiernie rozwodniony. Reszta mniej lub bardziej rozczarowuje.
W "Czystości" autor zapomniał zaserwować konkretniejszą puentę, więc nie do końca wiadomo, co było sednem utworu. "Zarządca miasta" ugrzązł w pół drogi między shortem a pełnoprawnym opowiadaniem – niby ma 12 stron, ale jego realia aż proszą się o pogłębienie, finał zaś został zbudowany pod zaskoczenie. Które nie zaskakuje, bo czytelnik zdążył już się przez te 12 stron domyślić, o co chodzi. "Dziwowisko i inne opowiadania" jest wiaderkiem ze strzępami pomysłów, których nie chciało się autorowi bardziej rozwijać i rzucił je czytelnikowi w formie surowej, a co za tym idzie – średnio strawnej. "Marionetka błazna" posiada namiastkę klimatu, ale znów – koncept opowiadania jest jakby niedorobiony i zostawia po lekturze wrażenie niekompletności. "Czerwona Wieża" podobnie – ma ciekawy klimat, tyle że sam pomysł stoi na glinianych nogach: co konkretnie produkowała fabryka i kto tak naprawdę w niej pracował?. Trochę lepiej jest z tytułowym "Teatro Grottesco", opartym na dobrym pomyśle, nieumiejętnie jednak rozbudowanym i utopionym w laniu wody i jałowym rozdymaniu objętości. "Lunaparki przy stacjach benzynowych" mają ten sam problem – pomysł ze sporym potencjałem i dobry, przewrotny finał nie potrafią zrównoważyć mętnego, nieciekawego i zbyt rozbudowanego głównego trzonu tekstu. Mętny jest też "Severini", zaś ostatnie, najobszerniejsze opowiadanie zbioru, "Cień, ciemność", jest zwykłą kradzieżą czytelniczego czasu i wydawniczych zaskórniaków, mogłoby być bowiem swobodnie krótsze o dwie trzecie bez straty tak klimatu, jak i przesłania.
Jeśli więc wydane przez Okulturę „Teatro Grottesco” miało w glorii i chwale wprowadzić na nasz rynek Ligottiego, to raczej zawiodło na całej linii, pozostając lekturą dla desperatów oraz dla nieprzejednanych fanów twórczości Lovecrafta, gotowych wydać 46 złotych za nieco ponad 200 stron tekstu (no dobrze, 250 wliczając wprowadzenie i bibliografię).
Kompletny brak zrozumienia tematu przez autora "recenzji". Pisze o "Czerwonej wieży": co konkretnie produkowała fabryka i kto w niej pracował? Ręce opadają. Nikt nie pracował, tak jak nikt nie pracuje w kombinacie nazwanym przez Darwina "doborem naturalnym". A co produkowała? Między innymi takich "recenzentów" jak pan Loretz, bezradnie i nie do końca świadomie zastanawiających się nad ogromem pejzażu literackiego Ligottiego.