„Malowidło” Grzegorza Gajka próbuje uwieść czytelnika klasyczną opowieścią grozy o opętanym portrecie młodego dżentelmena. Niestety, i do klasyki daleko, i do opętania nie tędy droga.
Obraz niezdecydowania
[Grzegorz Gajek „Malowidło” - recenzja]
„Malowidło” Grzegorza Gajka próbuje uwieść czytelnika klasyczną opowieścią grozy o opętanym portrecie młodego dżentelmena. Niestety, i do klasyki daleko, i do opętania nie tędy droga.
Grzegorz Gajek
‹Malowidło›
Swego czasu Videograf mocno rozbujał się z wydawaniem powieści grozy rodzimych autorów. Gatunek, prawie nieobecny na naszym rynku jeszcze dekadę temu, rozkrzewił się nagle wieloma odnogami i wypuścił zatrzęsienie pąków, mnożonych skwapliwie przez szereg innych, mniej widocznych na rynku wydawnictw. Tyle że – jak można się było spodziewać – ilość wcale nie przełożyła się na jakość. Widać to choćby po „Malowidle” Grzegorza Gajka.
Powieść została oparta na może niezbyt oryginalnym, ale mimo wszystko ciekawym pomyśle, dającym szerokie pole do popisu w kwestii budowania mrocznej atmosfery i umożliwiającym gładkie wstawianie scen budzących dreszcz grozy. Bohaterem historii jest były przedsiębiorca, który po sprzedaży własnej firmy nabywa gdzieś pod Jelenią Górą duży, zrujnowany dwór. Usuwając śmieci zostawione przez kilka mieszkających tam jeszcze niedawno rodzin, trafia na obraz przedstawiający zagadkowego młodzieńca. Ponieważ malowidło, pochodzące ewidentnie z XIX wieku, wywołuje u bohatera dziwny niepokój, zaczyna się śledztwo zarówno w kwestii pochodzenia dzieła, jak i tożsamości sportretowanej osoby. Wkrótce też pojawia się w okolicy starsza kobieta mocno zainteresowana zakupem obrazu.
Zdawałoby się, że znalazły się tutaj wszystkie elementy niezbędne dla rasowej powieści grozy. Jest niesamowity obraz, jest dom, uważany przez lokalną ludność za nawiedzony, są dręczące bohatera cienie jego własnej przeszłości i jest mroczna zagadka sprzed kilku wieków. Przyszykowane przez autora klocki intrygi wyglądają więc całkiem interesująco. Zadowolenie budzi również strona literacka historii, autor bowiem w miarę swobodnie żongluje dość bogatą polszczyzną. Oczywiście zdarzają się potknięcia, jak na przykład niechlujnie stylizowana śląska gadka, bezsensowne staroświeckie wtręty w nowocześnie podanych opowieściach o przedwojniu (knowają, zoczyłem, „Ja ostałem, wmawiając sobie czupurnie, że wszak bimbam na nauczycielki”) czy słowa nie do końca pasujące do umiarkowanie dystyngowanego stylu narracji (ubrdało, bohater „oblazł podwórko”, „kicnął po schodach”). Są to jednak drobiazgi nierzutujące na ogólną ocenę książki. Ot, drobny piach, od czasu do czasu drapiący czytelnika po mózgu.
Co więc poszło nie tak? Ano sama konstrukcja fabuły. Powieść jest po prostu chaotyczna. Autor ewidentnie nie zapanował nad swoją kreacją. Jakby – już nawet pisząc końcowe zdania – nie do końca wiedział, w jakim kierunku spisywana historia powinna go zaprowadzić. Wszystkie te wspomniane klocki, wyciosane w zręczny sposób, zamiast utworzyć jakikolwiek rozpoznawalny literacki gmach, zostały szeroko sypnięte szuflą, byle jak zamieszane i zalane cementem słów. Nie ma tutaj myśli przewodniej. Nie ma spójnego poprowadzenia czytelnika po nici intrygi. Tak po prawdzie – nawet z samą nicią są kłopoty.
Bohater ciska się tu i tam, szarpie z remontem, jeździ po Europie, ale nic konkretnego z tego nie wynika. Pojawiają się sugestie, że to w istocie dom jest nawiedzony, ale… wątek zostaje w końcu porzucony. Dowiadujemy się, kim jest przedstawiony na obrazie młodzieniec, ale w jaki sposób jego obraz trafił na Śląsk – już nie. Czemu się przyczepił do tych, a nie innych osób – też nie wiadomo. No i co było sednem klątwy? O ile to w ogóle była klątwa, bo finał wcale nie rozwiewa naprodukowanej przez autora mgły. Bo niby czego konkretnie miała owa domniemana klątwa dotyczyć? Jak się objawiać? Kogo prześladować? Przypadkowość opisywanych zdarzeń nie pozwala na odpowiedź na żadne z tych pytań. A skoro klątwa jest tak bardzo enigmatyczna, to jak można oczekiwać od czytelnika, że przeszyje go w trakcie lektury dreszcz niepokoju? Że historia zapadnie gdzieś w głębinach pamięci i przez jakiś czas będzie nawracać, niepokoić i skłaniać do oglądania się przez ramię?
Sytuację pogarszają sceny przypadkowe – spotkanie na autostradzie, w londyńskim metrze – niemające tak naprawdę ani żadnej styczności z główną linią intrygi, ani nie budujące klimatu, ani nie wzbogacające psychologii którejkolwiek ze sportretowanych postaci. Podobnie jest z sążnistymi wywodami na temat rodziny dawnych posiadaczy dworu, w założeniu mającymi podbudować akcent nadprzyrodzony, ale w wykonaniu rozłażącymi się na boki i tonącymi w klasycznych babcinych opowiastkach do podwieczorku. Nic w tej sytuacji nie pomaga powtarzane jak mantra stwierdzenie, że obraz – czy raczej wizerunek konkretnego młodzieńca – przyniósł śmierć wielu ludziom i wciąż zbiera żniwo. Bo niby jak to robi? I dlaczego? Nie wiadomo…
Co więc jest myślą przewodnią książki? Dlaczego autor zabrał się za jej pisanie? Co chciał przekazać? Nie sposób zgadnąć. Aczkolwiek lęgnie się brzydka myśl, że spłodził powieść tylko dlatego, że… mógł. Że chciał się pochwalić sprawnością swojego pióra. A to za mało, żeby „Malowidło” – chwilami nawet klimatyczne, choć summa summarum nijakie – uznać za dzieło warte rekomendacji. Warte zarywania wieczoru. Warte pamiętania.
Innymi słowy – jeśli zamarzy się komuś poczytać budzącą niepokój historię o przeklętym obrazie, niech śmiało sięga po "Portret Doriana Graya". "Malowidło" lepiej zostawić w spokoju.