W teorii „Halloween: Cukierek albo psikus” to antologia jedenastu opowiadań grozy, oplecionych tematycznie wokół Halloween. W praktyce – i owszem, jest to antologia jedenastu opowiadań. I tyle. Bo tak grozy, jak i Halloween, jest tam tyle, co kot napłakał.
Święto zmarłych na ckliwie
[„Halloween” - recenzja]
W teorii „Halloween: Cukierek albo psikus” to antologia jedenastu opowiadań grozy, oplecionych tematycznie wokół Halloween. W praktyce – i owszem, jest to antologia jedenastu opowiadań. I tyle. Bo tak grozy, jak i Halloween, jest tam tyle, co kot napłakał.
Wydawca postarał się, jak mógł, żeby ewentualny nabywca antologii „Halloween: Cukierek albo psikus” był przeświadczony, iż kupuje zbiór opowiadań grozy. Dał odpowiednio mroczną okładkę, podpiął książkę do serii Ja Gorę, przeznaczonej wyłącznie na horrory, a do tego nie zaniedbał podkreślenia, że kryjące się we wnętrzu teksty są autorstwa tuzów rodzimego poletka grozy. Kłopot w tym, że większość owych tuzów dość swobodnie podeszła do zadanej tematyki, dostarczając historie bardziej podpadające pod fantasy niż horror. A to już na wstępie obniża wartość książki w oczach szeregowego miłośnika wypruwanych flaków i wilkołaczych kłów. I trudno się dziwić. Z drugiej jednak strony – gdy potraktować ten zbiór jako antologię fantasy, wszystko nagle zaczyna mieć ręce i nogi. Ale znów – przecież nie o to chodziło wydawcy, gdy wyznaczał autorom ramy zadania
Jedynym opowiadaniem rzeczywiście próbującym straszyć jest otwierający książkę „Cukierek albo psikus, psikus albo śmierć!”, autorstwa wcale nie żadnego tuza, a zaczynającej pisarską karierę Magdaleny Marii Kałużyńskiej. Historia o śmiertelnie niebezpiecznym niewidzialnym przyjacielu pewnego małego chłopca ma dobry pomysł i solidny, niepokojący klimat, tyle że jest zbytecznie rozwleczona na aż 50 stron. Sedno intrygi poznajemy bowiem już na samym początku, przez następnych kilkadziesiąt stron mozolnie – i w zasadzie daremnie – przedzierając się przez wodnistą retrospekcję pstrzoną pustawymi dialogami. Nie ma co jednak przesadnie rozdzierać szat, bo od czasu do czasu trafiają się tam kawałki oferujące całkiem przyzwoity dreszczyk grozy. Notabene jedyny dreszczyk grozy, na jaki możemy liczyć w tej książce.
Niedostatki warsztatowe pierwszego tekstu z nawiązką rekompensuje umieszczona jako druga „Stracona fiestecita” Łukasza Śmigla, bodaj najlepsze opowiadanie z całej antologii. Jest napisane dynamicznie, zgrabnie i oferuje wszystko to, co wartościowa historia powinna posiadać – nietuzinkowy pomysł, sensowne dialogi, wyraziste, dające się polubić postaci i zwarty, przemyślany finał. Mimo kilku trupów nie jest to jednak żaden horror, a najczystsza kryminalna przygodówka z silnym akcentem urban fantasy. Co więcej, nie ma ona też nic wspólnego z Halloween. Historia rozgrywa się bowiem w Meksyku, w sierpniowym upale, i dotyczy kwestii powrotu do naszej rzeczywistości pewnego starożytnego demona Majów. Rzecz z pewnością warta lektury.
Trzecie opowiadanie – „Cukierek albo psikus” Piotra Rowickiego – też początkowo zachwyca, jest bowiem napisane bardzo płynną, bogatą polszczyzną, ugniecioną w dowcipną, wręcz poetycką narrację. Co nie dziwi, skoro snujący opowieść bohater jest z wykształcenia polonistą. Im bliżej jednak końca, tym bardziej uwiera topienie historii w coraz dziwniejszej grotesce, w poczet której wchodzą na przykład ścigające narratora po uliczkach willowej dzielnicy… tramwaje. No i te byki ortograficzne, które ktoś z wydawnictwa przepuścił – „bose stupeczki” i „to jej daje fan i kręci ją”. Brr.
Trochę gorzej wypada „Zmarli nie opowiadają bajek” Bartosza Czartoryskiego. Początek sugeruje historię jeśli nie wystrzałową, to choć zgrabnie napisaną, tyle że w pewnym momencie opowieść zaczyna rozsypywać się na rwane strzępy, coraz mocniej wulgaryzowane i zniesmaczające kierunkiem, w jaki zbacza wyobraźnia autora. Co grosza, całość wskakuje w konwencję luźnych anegdot grozy, które są za krótkie i zbyt groteskowe, żeby wytworzyć jakikolwiek klimat.
Z kolei „Groby żywych” Roberta Cichowlasa są ściśle związane z dniem zmarłych, choć już z Halloween niekoniecznie. Fatalnie też zawodzą jako horror. Ale gdy spojrzeć na nie jak na ckliwy, lekko fatalistyczny kawałek prozy obyczajowej z leciutkim muśnięciem fantasy, opowiadanie nie tylko zaczyna mieć sens, ale potrafi też zainteresować spojrzeniem na problem fatum.
I gdy Cichowlas zaskakuje na plus, to z kolei plamę daje Łukasz Orbitowski. Jego „Dobry człowiek”, napisany niezwykle plastycznie i sugestywnie, drażni podjętą tematyką. Sednem historii są bowiem psychiczne cierpienia pedofila, który – bidulek – jest zobligowany siedzieć w Halloween w zaciemnionym domu, żeby tylko nie zwabić do siebie jakiegoś łasego na cukierki dziecka. Autor dodatkowo podkreśla, że rzecz została praktycznie oparta na faktach i w posłowiu tłumaczy dotyczące Halloween prawne ograniczenia pedofilów w USA. I trudno stwierdzić, czy „Dobry człowiek” miał w jakiś pokrętny sposób wywołać u czytelnika grozę, czy też tylko zagrać mu na nerwach.
Natomiast kompletnym nieporozumieniem jest „Rodzina jeży” Katarzyny Rogińskiej, umieszczona w antologii chyba przez pomyłkę. Są to rzewne kawałki o pobitym przez własnych kumpli skinie, który podczas rekonwalescencji zaczyna być dręczony przez jeże, czyli… dziki. Widmowe. Dlaczego akurat on? Dlaczego akurat dziki? Co to ma wspólnego z Halloween lub choćby zmarłymi (którzy notabene też się tam przez chwilę pojawiają)? Nie wiadomo… Jak by tego było mało, lekturę dodatkowo psują wyjątkowo liczne potknięcia językowe (notorycznie „plastykowy”, a do tego „rozruby” oraz „mędy”, przy czym ciężko stwierdzić, czy chodziło o męty, czy może jednak mendy). Włos czytelnikowi się więc może i jeży (dziczy?), ale nie w sposób, w jaki by sobie tego zapewne życzyła autorka.
„Trudny wybór” Kazimierza Kyrcza Jr dobrze – choć i nieco zbyt przyziemnie – się rozkręca, oferując historię byłego pracownika mszczącego się krwawo na swoim szefie. Gdy jednak w oddali zaczyna majaczyć finał, historia robi się kiczowata, kuriozalna i zwyczajnie głupiutka. Nie potrafi też przy tym ani przestraszyć, ani zaoferować beczki krwi, a związek z Halloween jest już nawet nie tyle symboliczny, ile śmiechu wart. Źle też się dzieje z „Druidami z Bełchatowa” Krzysztofa Maciejewskiego. Autor postanowił uwieść czytelnika groteską i wyszło mu to nawet nie najgorzej – do momentu, w którym realia przestają być jasne (w samochodzie jechała żona czy brat?), a klimat zaczynają rozbijać retrospekcje, zmuszające do zadania fundamentalnego pytania – po jakie licho w całą tę kabałę zostali wplątani akurat druidzi?
„Książę kłamców” Dawida Kaina, kolejny nietuzinkowy tekst antologii, startuje ze zgrzytem (co to jest „miękkookładkowa literatura”?), ale bardzo szybko uwodzi surrealistyczną wizją alternatywnego świata, w którym ludzie mogą uzależnić się od literatury dokładnie tak samo, jak u nas od narkotyków. Czytanie kolejnych powieści czy opowiadań powoduje więc identyczne problemy jak wsiąkanie w amfetaminę czy kokainę, wliczając w to odlot, głód narkotykowy i całą procedurę odwyku. Pomysł jest ciekawy, w części zapożyczony z Barkera, aczkolwiek pod koniec opowiadanie trochę się sypie konstrukcyjnie, bo autor nie zadbał ani o dokładniejsze rozdzielenie dziejących się w różnym czasie i miejscu zdarzeń, ani nie utrzymał klarowności narracji. Odrębnym problemem jest przekraczanie granicy dobrego smaku (obciąganie „napalonym staruchom, których nikt nie chciał już brać za darmo” na „obszczanych podłogach ciasnych kibli”). Nadal jednak tekst jest wart lektury.
Książkę kończy „Biały psikus” Izabeli Szolc. Napisany ładnie, lekko, tyle że pod koniec tracący na potoczystości, tak jakby autorka chciała już jak najszybciej dotrzeć do finału i przestała dbać o klarowność przekazu. A szkoda, bo bohaterem opowiadania jest nowojorski senior, zaś po seniorów mało kto w literaturze fantastycznej sięga.
Dzięki temu, że większość opowiadań stoi na wyższym od przeciętnego poziomie literackim, „Halloween” czyta się szybko i gładko, nawet mimo przytrafiających się ortograficznych byków. Nie da się jednak ukryć, że książki nie pokochają ani miłośnicy grozy, ani miłośnicy ogólnie pojętej fantastyki. Ci pierwsi ze względu na brak grozy w grozie, a ci drudzy odstraszeni okładką i gatunkowym przypisaniem serii. Smutne to, bo kilka z opowiadań jest jednak wartych uwagi…
„miękkookładkowa literatura”- ktoś miał bardzo głupi pomysł na przetłumaczenie zwrotu „paperback stories”, znacznie częściej tłumaczonego jako literatura wagonowa.