„Wilcza rzeka” to proza autobiograficzna. Obraz czasu pandemii, nakreślony z punktu widzenia bezdomnej emigrantki i samotnej matki – także ofiary przemocy domowej, jest przejmujący i niepokojący.
Między przypadkiem a przeznaczeniem
[Wioletta Grzegorzewska „Wilcza rzeka” - recenzja]
„Wilcza rzeka” to proza autobiograficzna. Obraz czasu pandemii, nakreślony z punktu widzenia bezdomnej emigrantki i samotnej matki – także ofiary przemocy domowej, jest przejmujący i niepokojący.
Wioletta Grzegorzewska
‹Wilcza rzeka›
Wiosna 2020 roku okazała się dla wszystkich na świecie zupełnie inna niż miała być. Wybuchła pandemia COVID-19. Zabierała życie i zdrowie, zamykała w domach, pozbawiała pracy. Krzyżowała plany, zmieniała perspektywę widzenia świata, potęgowała niepewność i poczucie kruchości egzystencji. Bolesny i trudny był szczególnie czas przed wprowadzeniem masowych szczepień. Niebezpieczeństwo mogło być minimalizowane poprzez wprowadzenie systemowych ograniczeń, składających się na tzw. lockdown.
Ta sytuacja zastaje Wiolettę (alter ego autorki) w połowie przeprowadzki z wyspy Wight do Hastings w Wielkiej Brytanii. Na nowe miejsce pojechały już rzeczy jej i trzynastoletniej córki. One same wydostają się z Wight dosłownie ostatnim promem kursującym do Southampton przed lockdownem. Pomaga im były mąż Wioletty. Ich bilety na prom nie są ważne i to od decyzji strażnika zależy, czy będą mogli przepłynąć. Napięcie udziela się więc czytającym już od pierwszych stron. „To, co bierzemy za przeznaczenie, jest często wypadkową decyzji różnych ludzi, których spotykamy na swojej drodze”, zauważa narratorka.
Podróż promem nie trwa długo, ale metaforyczny tytuł książki budzi skojarzenia z podążaniem wzdłuż rzeki, podobnie jak w „
Jądrze ciemności” Conrada (czytamy tutaj, że to jeden z ulubionych pisarzy narratorki). Ostatnie słowa w tym opowiadaniu to „głąb niezmierzonej ciemności”. U Wioletty Grzegorzewskiej oznacza to tymczasowość, niepewność jutra, wspólne zamieszkanie z przypadkowymi osobami – bywa, że niebezpiecznymi dla innych. W książce znajdziemy wyjaśnienie tytułu (łączące się z piosenkarzem Jeffen Buckleyem), ale dla mnie jest to także odniesienie do łacińskiej sentencji, że „człowiek człowiekowi wilkiem”. „Inny” jest niebezpieczny, fałszywy, interesowny. Na nikogo nie można liczyć ani budować na nim swojego życia. Wioletta podróżuje zatem „Wilczą rzeką”, rzeką pełną wilków, w każdej chwili gotowych rzucić się człowiekowi do gardła.
Poczucie fizycznego zagrożenia przewija się przez całą książkę. Jego źródłem są nie tylko inni ludzie, ale także lockdownowe przepisy. Nie można oficjalnie wynająć mieszkania, dlatego główna bohaterka i jej córka są skazane na pomieszkiwanie w obskurnym pokoju, wynalezionym dla nich przez byłego męża Wioletty. Mieszkają tam inni imigranci. Z racji pandemii są pozbawieni pracy. W sytuacji przymusowego zamknięcia w czterech ścianach i odcięcia od źródeł zarobków narasta u nich niepewność i osamotnienie, rozpaczliwie zagłuszane alkoholem czy narkotykami. A wszystko to rozgrywa się na małej przestrzeni wspólnego lokum, gdzie wszyscy siedzą sobie nawzajem „na głowie”. Zagubienie i dezorientacja dodatkowo potęgowane są także przez Brexit (wszedł w życie w styczniu 2020 roku).
Jak radzi sobie Wioletta? Nie poddaje się tak łatwo. Przyznaje, że jest „dzieckiem PRL-u”, poza tym nieobce są jej tymczasowe miejsca (co opisała m.in. w utworze „
Stancje”). Żyje wirtualną (i pełną erotyzmu) miłością do kogoś, kto mieszka (jeszcze?) w Polsce i być może kiedyś, któregoś dnia się z nią połączy. Ale tu nic nie jest proste. Stosunkowo dużo czasu zajmują protagonistce obowiązki matki: troska o codzienną egzystencję (przede wszystkim zakupy i gotowanie), budowanie psychicznej więzi z nastoletnią córką. Wątek ten wybrzmiewa w książce stosunkowo najsłabiej: co więcej, Julia wydaje się trochę „bez właściwości”, a należy podkreślić, że autorce zdecydowanie nie brak zmysłu obserwacyjnego i literackiej sprawności: frazy trafiają „w punkt”, a przy tym są ożywcze i niepozbawione piękna. Portrety osób pojawiających się obok Wioletty, choć pod względem słów oszczędne, są znakomite, wnikliwe, głębokie psychologicznie, ujawniające wiele charakterystycznych cech.
Wytchnienie dają też spacery z psem i obserwacja przyrody. Wokół są rośliny, ptaki, zmienia się pogoda… Ale przede wszystkim narratorka ucieka w pisanie: to umożliwia jej nabranie dystansu i koi nerwy, pozwala doczekać do następnego dnia „w jednym kawałku”. Autorka wspomniała w jednym z wywiadów, że zaczątkiem tej książki były notatki w formie dziennika pisanego w telefonie. Niektóre zapiski były publikowane przez Wiolettę Grzegorzewską na Facebooku, z czasem przekształciły się w autobiograficzną prozę. Nie będę w tym miejscu stawiać (jakże nielubianego przez pisarzy) pytania: „ile tu fikcji, a ile prawdy?”… Chciałabym mocno wierzyć, że przeważa jednak fikcja – ponieważ główną bohaterkę, niczym biblijnego Hioba, dotykają raz po raz drwiny losu i nieszczęścia, chodzące nawet nie parami, ale całymi stadami – jak wilki?
Bo bezdomność i przymusowe zamknięcie to jeszcze nie wszystko. Dla mnie najbardziej przejmująca jest trzecia część powieści. Wioletta i jej córka za sprawą dramatycznego ciągu zdarzeń znalazły się w schronisku dla ofiar przemocy domowej: „A więc trafiłyśmy TUTAJ”. I znów jest to dla nich nowe miejsce, w którym trzeba przetrwać, ułożyć się z innymi, dostosować się do obowiązujących reguł. Zapewnić sobie równowagę psychiczną i fizyczne bezpieczeństwo, być może pomyśleć także o przyszłości, bo jest to miejsce tymczasowe (w placówce można przebywać do sześciu miesięcy).
Opis egzystencji w schronisku, w którym znalazły się kobiety z różnych kręgów kulturowych i społecznych, opiera się na obserwacji uczestniczącej. Można dostrzec tutaj swego rodzaju „subkulturowość” społeczności, a nawet pokusić się o skojarzenia z opisami życia w kobiecym więzieniu, gdzie razem z lokatorkami mieszkają dzieci. Każda osoba wnosi ze sobą toksyczny bagaż bólu i cierpienia, nierzadko też dysfunkcji czy nawet kryminalnych uwikłań. Warunki przetrwania zapewniane przez państwo (i różne organizacje pomocowe) są bardzo elementarne, o resztę trzeba zadbać samodzielnie. A nie jest to łatwe, o ile w ogóle możliwe, jeśli ofiara przemocy zmaga się z syndromem stresu pourazowego czy konsekwencjami współuzależnień…
Życiowa droga Wioletty biegnie gdzieś pomiędzy przypadkiem a przeznaczeniem. „Wilcza rzeka” jest zapisem jej doświadczeń. Powieść Wioletty Grzegorzewskiej to nie tylko emigracyjny dziennik czasu pandemii czy autoportret samotnego macierzyństwa. Jest to odważna proza, która stawia uniwersalne pytania o granice odporności człowieka na przeciwności losu. Przynosi też filozoficzną wręcz refleksję dotyczącą niepewności i kruchości istnienia, zwłaszcza w obliczu zmieniającego się świata i zdarzeń, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć ani kontrolować.