„Pod słońcem Turynu”, współcześnie rozgrywająca się powieść o kosmopolitycznej rodzinie, stawia ważne pytania o panujące w niej relacje. Niestety, diagnoza słowackiej autorki nie jest optymistyczna.
Żona, córka, matka i kochanka
[Ivana Dobrakovová „Pod słońcem Turynu” - recenzja]
„Pod słońcem Turynu”, współcześnie rozgrywająca się powieść o kosmopolitycznej rodzinie, stawia ważne pytania o panujące w niej relacje. Niestety, diagnoza słowackiej autorki nie jest optymistyczna.
Ivana Dobrakovová
‹Pod słońcem Turynu›
Urodzona w 1982 roku Ivana Dobrakovová znana jest już polskim czytelnikom za sprawą powieści „Bellevue” (Wydawnictwo Książkowe Klimaty, 2013). Ma też na swoim koncie trzy nietłumaczone u nas dotąd zbiory opowiadań, z których jeden, „Matky a kamionisti” [Matki i kierowcy ciężarówek], został w 2019 roku wyróżniony Nagrodą Literacką Unii Europejskiej. Poza pisaniem zajmuje się tłumaczeniem literatury z języka francuskiego i włoskiego.
Autorka mieszka w Turynie i to w tym właśnie mieście zdecydowała się osadzić akcję powieści. Znajdziemy tutaj zresztą sporo szczegółów dotyczących włoskich realiów, które znakomicie uzupełniają i wzbogacają fabułę. Narratorka i główna bohaterka to Kristína. Jest Słowaczką, żoną Włocha, z którym ma dwóch synów.
Rodzina właśnie przeprowadziła się z Brukseli do Turynu. Marco, mąż Kristíny ma świetnie płatną pracę, często podróżuje służbowo. Ich dzieci są co najmniej dwujęzyczne, choć wydaje się, że Kristína poddała się, jeśli chodzi o jej ojczysty słowacki. To jednak nie zmienia faktu, że ich życie wydaje się ucieleśnieniem marzeń o sukcesie. Mogą zamieszkać wszędzie, mają dochody powyżej przeciętnej. Jakiś czas temu zdecydowali się na prosty podział ról: on zarabia na rodzinę, ona – pilnuje domu i dzieci. W gruncie rzeczy mogliby nawet zatrudnić pomoc, ale Kristína jest zdania, że skoro nie pracuje, da radę zająć się wszystkim.
Główna bohaterka wydaje się dobrą, troskliwą matką. Niepokoi ją starszy syn Emanuel, który się izoluje i nie potrafi, niestety, zaadaptować się w nowym środowisku po przyjeździe. Nie ma też wspólnego języka z rodzicami. Dobrakovová znakomicie portretuje tutaj nastolatka w fazie buntu. Jego zachowanie jest przejawem bezradności i zagubienia. Kristína żyje też sprawami młodszego Alessia. Bardzo jej zależy, aby chłopiec znalazł swoje miejsce w szkole, w grupie rówieśników. Jako przybywający z zagranicy oraz syn Słowaczki może być narażony na dyskryminację.
Wszystko jednak zdaje się nieźle układać, poza tym w ich kierunku wysuwa się pomocna dłoń: to Olga, mama Davida, kolegi z klasy Alessia. Byłoby wspaniale, aby chłopcy się ze sobą zaprzyjaźnili, a i matki zapewne będą miały wiele wspólnych tematów, prawda? Po szkole też można spędzać wspólnie czas.
Zabieganie Kristíny, rodzinne sprawy i rzeczy, a także jej wspomnienia z lat młodości na Słowacji – wszystko to opisane jest frapująco i z wielką dbałością o szczegóły. Główna bohaterka patrzy na włoskie realia z zewnątrz, co nieraz dodaje lekko humorystycznego zabarwienia, budząc westchnienie: „ach, ci Włosi”… Zagłębiamy się w fabule na tyle głęboko i bez reszty, że z trudem można uchwycić moment, w którym ta obyczajowa powieść zmienia się w psychologiczno-erotyczny thriller. Nagle i dosyć nieoczekiwanie wszystko będzie już tylko przerażać, chwytać za gardło i obezwładniać.
Stopniowo obserwujemy, jak obraz szczęśliwej rodziny pęka na tysiące kawałków. Źródłem największej troski głównej bohaterki są jej dwaj synowie. Kłopoty z nimi się potęgują, a Kristína grzęźnie w bezradności. Coraz wyraźniej widać, że macierzyństwo staje się dla niej opresyjne i osaczające, przerasta jej siły. Gdzie szukać wsparcia? Może u męża? Ale Marco jest wiecznie nieobecny, zapracowany i w żadnej mierze nie można na niego liczyć.
Co więcej, nie może liczyć także na samą siebie… I jest tak dlatego, że w życiu Kristíny zachodzi wielka zmiana: z impetem zderza się z czymś, co wywraca jej świat do góry nogami. Od tej pory kobieta staje się bezwolnym przedmiotem, docierającym do granic – a nawet być może poza granice – swojego „ja”. Często wbrew sobie. Ironicznie rzecz ujmując, o tak, znalazła z Olgą „wspólny temat”, choć może to raczej „temat” znalazł sobie ją? Jak to jest, że tylu rzeczy o sobie nie wiedziała wcześniej?
Z początku Kristína jeszcze z trudem próbuje się zbierać i scalać na nowo, ale to coraz bardziej niemożliwe, bo oto jej przeszłość nagle wraca i atakuje z niespotykaną siłą. To tylko jeden z powodów, który sprawia, że w podjętej przez nią walce o powrót do równowagi szanse są nierówne. Bo po drugiej stronie jest przeciwnik, którego przeszłość także jest piekłem. Ivana Dobrakovová po mistrzowsku serwuje nam scena za sceną, stopniowo potęguje grozę, obnażając mroczne strony ludzkiej psychiki. Aż dochodzi do finału: ujawniający się „szatan” w rodzinie Olgi to coś najbardziej przejmującego i przerażającego.
Odczytuję „Pod słońcem Turynu” trochę inaczej niż Weronika Gogola, której rekomendacja znalazła się na czwartej stronie okładki. Turyn jako „miasto satanistów i egzorcystów”? Jeśli ta jakże barwna (i raczej myląca) fraza obliczona jest na przyciągnięcie czytelników, to zupełnie niepotrzebnie. Moim zdaniem punkty ciężkości leżą gdzie indziej (wspomniany wcześniej „szatan” mieszka wszędzie, nie tylko w Turynie), a książka i bez tego broni się jako znakomita, wyrafinowana proza.
Po drugie, postawione pytanie o to, czy zło jest dziedziczne, wydaje się trochę niepełne. Akcent postawiłabym w innym miejscu: „Pod słońcem Turynu” jest dla mnie powieścią o złu nie tyle przekazywanym z pokolenia na pokolenie, ale tym rodzącym się w następstwie czegoś o szerszym zasięgu: kryzysu męskości. Jeśli prześledzimy relacje Kristíny, a także Olgi, z bliskimi im mężczyznami, wszyscy byli lub są: słabi, niedostosowani, uciekający od odpowiedzialności lub psychopatyczni… Niestety, nie dają nadziei także ich synowie.
Słabi faceci – to także słabe kobiety. Kristína wydaje się pozostawiona sama sobie. Jest żoną, córką, matką i kochanką. Ale jako człowiek jest samotna, bez wsparcia, podatna na zranienie i wyobcowanie. Co gorsza, sama czuje się częścią kręgu zła… Słońce Turynu, choćby świeciło najjaśniej, nie jest w stanie z tego kręgu jej wyrwać.