Egzotyczne plenery, znany podróżnik w roli przewodnika i mnóstwo kolorowych zdjęć na zachętę – „Angkor” Jacka Pałkiewicza na pierwszy rzut oka zdaje się być wyprawą życia dla kanapowych obieżyświatów.
Lara Croft na kanapie. I frytki do tego.
[Jacek Pałkiewicz „Angkor” - recenzja]
Egzotyczne plenery, znany podróżnik w roli przewodnika i mnóstwo kolorowych zdjęć na zachętę – „Angkor” Jacka Pałkiewicza na pierwszy rzut oka zdaje się być wyprawą życia dla kanapowych obieżyświatów.
Prawie każdy zna Angkor Wat. Ogromna świątynia jest jedną z wizytówek Azji i zapewne nawet większość z tych, którym nazwa nic nie mówi (o umiejscowieniu na mapie świata nie wspominając) widziała kiedyś
zdjęcia charakterystycznych wież przypominających stojące szyszki. Architektoniczny cud, z którym na Dalekim Wschodzie mogą się równać chyba tylko Taj Mahal i Wielki Mur Chiński, jest podziwiany przez laików lubiących ładne obrazki i doceniany przez znawców starożytnych kultur. Prawdopodobnie jest też najważniejszym powodem, dla którego warto odwiedzić Kambodżę. Natomiast przeciętny turysta czy miłośnik kolorowych albumów z „cudami świata” zapewne nie zdaje sobie sprawy, że świątynia jest częścią
ogromnego kompleksu Angkor, obejmującego na 400 kilometrach kwadratowych dziesiątki podobnych miejsc kultu, wręcz całe zespoły świątynne. Do tego dochodzą potężne, zdobione bramy, pozostałości po królewskich rezydencjach i innych miejscach o nieznanym przeznaczeniu, parki, sztuczne zbiorniki wodne… Inaczej mówiąc, aglomeracja ta jest w swym ogromie – a uznaje się Angkor za największe miasto świata ery przedindustrialnej – namacalną historią państwa Khmerów z czasów największego rozkwitu i potęgi.
Angkor Wat jest więc zaledwie wycinkiem całej khmerskiej historii i kultury, a ograniczanie zabytków Kambodży jedynie do tej świątyni jest zbrodnią tego samego kalibru co zawężenie archeologicznych wspaniałości Egiptu do jednej tylko piramidy Cheopsa.
Jacek Pałkiewicz swoim książko-albumem robi kawał dobrej roboty, pokazując Angkor w szerszej perspektywie. Monumentalne ruiny porośnięte pnączami, miażdżone olbrzymimi konarami i rozsadzane korzeniami drzew nie tylko tworzą niesamowity klimat „zaginionego miasta” (którego malowniczość doceniło też Hollywood, kręcąc w ruinach Angkoru m.in. „
Tomb Raidera”), ale też kryją w sobie niewiarygodne bogactwo architektury i rzeźby, czasem znakomicie zachowanych, a tym samym bezcennych dla nauki. Uświadomienie tego bogactwa czytelnikowi jest największą zaletą „Angkoru”.
Niestety nie obyło się bez wad. Przede wszystkim nie do końca sprawdza się sama koncepcja książki. Większość z ponad 300 stron zajmują zdjęcia, tekst zdaje się pełnić wobec nich rolę służebną. Jednak z drugiej strony książka Pałkiewicza nie jest klasycznym albumem. „Angkor” został wydany w małym, książkowym formacie, sporą część ilustracji zmniejszono do wielkości umożliwiającej zamieszczenie kilku zdjęć na jednej stronie. Z typową wielką księgą w twardej oprawie, sycącą oczy pięknem całostronicowych, starannie wybranych zdjęć, ma to niewiele wspólnego. Tym bardziej, że ilość ilustracji w pewnym momencie zaczyna przytłaczać i nużyć zamiast zaciekawić, zadziwić i zachwycić nieziemskimi widokami. Pałkiewicz (który, de facto, jest autorem tylko niewielkiej części zdjęć) sprawia w pewnym momencie wrażenie, jakby chciał ze szpiegowską dokładnością odnotować i udokumentować zdjęciami wszystko, co mogłoby być istotne. Jednym słowem „Angkorowi” nie zaszkodziłaby ostrzejsza selekcja ilustracji.
Brak zdecydowania widać też w części pisanej. Z początku autor zdaje się prowadzić czytelnika za rękę, systematycznie oprowadzać po całym Angkorze, niczym w przewodniku turystycznym. Mamy więc mapkę, rozdziały odpowiadające poszczególnym stanowiskom archeologicznym (choć obecnie prowadzi się tam już prace bardziej renowacyjne niż wykopaliskowe) i opisy: tu była świątynia taka i taka, zbudowana za panowania tego i tego władcy, tu i tu warto spojrzeć, bo są fajne rzeźby, w sumie powinno wystarczyć na to tyle a tyle minut. Oczywiście z prawdziwym przewodnikiem ma to niewiele wspólnego, bo Pałkiewicz dawkuje te informacje bardzo wybiórczo i ukrywa je gdzieś w głębi tekstu. Takie „oprowadzanie” przeplata się na szczęście z różnego rodzaju dygresjami i opowieściami.
Najciekawsze z nich są te dotyczące najnowszej historii Angkoru, traktujące o ponownym odkryciu tego miejsca i zachwycie zachodnich podróżników, ale też o mrocznych latach panowania Pol Pota i niszczeniu zabytków. Wiążą się z nimi jedne z najlepszych ilustracji: XIX-wieczne ryciny przedstawiające wyobrażenia Angkoru w czasach największej chwały lub pokazujące odkrywców na tle ruin – oczywiście z obowiązkowymi hełmami korkowymi i parasoleczkami trzymanymi przez panie w eleganckich sukniach. Zresztą te obrazki, w połączeniu z częścią zdjęć przedstawiających symbiozę starożytnego miasta z dżunglą (niezłym przykładem jest tu okładka, choć szkoda, że wybrano duże zbliżenie– są w książce dużo lepsze ujęcia) tworzą wspomniany klimat „zaginionych miast”. Aura niesamowitości jest wyraźnie odczuwalna, i to w dwóch wersjach. Spotykamy baśniowo-oniryczne obrazki dzikiej dżungli z przebijającymi przez korony drzew promieniami słońca, oświetlającymi pojedyncze, kamienne ślady po pradawnej cywilizacji. Jednak czuć też nastrój epoki odkryć kolonialnych, tego specyficznego okresu, w którym biały człowiek był już potężnym władcą świata, panującym w dużym stopniu nad siłami natury, ale wciąż istniały miejsca nietknięte jego stopą, skrywające zadziwiające tajemnice burzące ustalone kanony wiedzy. Dziś pozostaje tylko zazdrościć podróżnikom sprzed stu czy dwustu lat, że wciąż mieli co odkrywać.
1)Pałkiewicz jako pisarz nie sprawdza się natomiast w innych konwencjach. W kilku fragmentach próbuje skierować się w stronę reportażu i snuje rozważania na temat współczesnej Kambodży i jej mieszkańców oraz przyjezdnych obcokrajowców. Innym razem skręca w stronę literatury typowo podróżniczej, racząc czytelnika opowiastkami o różnych zdarzeniach – czasem dziwnych, innym razem zabawnych – które spotkać mogą Europejczyka we wciąż biednym i niebezpiecznym azjatyckim kraju na końcu świata. Niestety, oba te podejścia są kompletnie nieudane, ze względu na… Pałkiewicza. Niezależnie czy są to w zamierzeniu rozluźniające anegdotki, czy obraz współczesnej Kambodży i odwiedzających ją turystów, zawsze w centrum jest Jacek Pałkiewicz.
Autor, zapewne nie bez podstaw, ale zdecydowanie zbyt kategorycznie, oskarża wszystkich zwiedzających poza sobą samym o macdonaldyzację turystyki, o niepoświęcanie Angkorowi należytej uwagi i szacunku, a wręcz zżyma się, że miejsce niedługo będzie „zadeptane”. W opozycji do takiego macturysty podążającego ślepo za przewodnikiem, pstrykającego setki nieprzemyślanych zdjęć, autor postawił swoją (nie)skromną osobę. Pałkiewicz jakby zapomniał, że sam też jest w Angkorze tylko gościem, i to nie naukowcem czy inżynierem dbającym o odrestaurowanie zabytków, ale zwykłym turystą, tyle że indywidualnym i bardziej doświadczonym. Zapomina też, że nie każdy ma możliwości finansowo-organizacyjne, a przede wszystkim hart ducha i umiejętności, by regularnie co parę lat poświęcać kilka tygodni na przebywanie w starożytnej Kambodży, myszkując po najbardziej niedostępnych zakamarkach i poświęcając całe dnie na rozmyślania w cieniu ruin. Zresztą przecież właśnie do takiego macturysty skierowany jest „Angkor”: do człowieka, który – jeśli zdecyduje się odłożyć książkę i wstać z kanapy – Kambodżę będzie podziwiał w stadku sobie podobnych, rozentuzjazmowanych osobników popędzanych przez przewodnika w następne miejsce.
Pałkiewicz jest też głównym bohaterem opowiadanych przez siebie historyjek. Jeśli mowa o spotkaniu ciekawych osób (bo owszem, są też przypadki „prawdziwych” turystów, którzy zauroczeni miejscem zdecydowali się zostać tam na dłużej wbrew wcześniejszym planom) to okazuje się, że ściągnęli do Angkoru zainteresowani filmem dokumentalnym nakręconym przez… Jacka Pałkiewicza. Jeśli pojawia się anegdota o niebezpieczeństwach tropikalnego klimatu, to przykładem jest „pewien nieszczęśnik” umierający na malarię, który został uratowany przez (uwaga, niespodzianka) Jacka Pałkiewicza, który podzielił się z nim ostatnią (!) porcją lekarstwa.
2)W sumie są to zaledwie irytujące drobnostki, pojawiające się tylko od czasu do czasu, ale w połączeniu ze stosunkowo ciężkim piórem, (co pokazał już w „
El Dorado…”) i mieszaniem konwencji, dość skutecznie powodują co najwyżej przeciętny odbiór książki. Pozostaje więc traktować „Angkor” jako fascynujący album, który dawkowany w rozsądnych proporcjach dostarczyć może wielu wrażeń estetycznych. No i jest to prosta droga zarówno do zainteresowania Angkorem i historią Khmerów – czy w ogóle cywilizacjami azjatyckimi, które są chyba trochę w cieniu kultur śródziemnomorskich i południowoamerykańskich – jak i do udanego wczuwania się w rolę
Henry’ego Jonesa,
Lary Croft czy, jeśli ktoś woli sięgnąć głębiej w przeszłość,
Allana Quatermaina lub
Daniela Dravota. I to nie ruszając się z domowej kanapy!
1) Tę konieczność istnienia „białych plam” jako celu (do którego się dąży, ale nie osiąga) znakomicie przedstawił w opowiadaniu „
Mgły odpływają o świcie” George R. R. Martin. A trzymając się porównań z kultury masowej: jeśli ktoś chce odnaleźć klimat z „Indiany Jonesa”, „Kopalni króla Salomona”, „Księgi dżungli” czy nawet serialowego „Robin Hooda” (mówię oczywiście o tajemniczym, spowitym mgłą Sherwood i pojawiającym się nagle między drzewami Hernie), to tak, Angkor z kart książki Pałkiewicza jest odpowiednim miejscem.
2) W ten sam nurt wpisują się też ostatnie kartki „Angkoru”, które zostały wykorzystane na reklamę (co dziwi, gdyż jest to obecnie dość rzadka praktyka) - w tym wypadku nie wydawnictwa, a książek Pałkiewicza. Drażni to o tyle, że cały album jest zaplanowany i wydany bardzo ładnie, np. przy numerach stron znajdują się reprodukcje khmerskich rzeźb, strony tytułowe są zdobione i ilustrowane, a spis treści – zapewne dla zbudowania klimatu tajemniczości – został przeniesiony na koniec. Wyskakujące nagle strony upstrzone różnokolorowymi okładkami dziełek Pałkiewicza są jak cios obuchem i szybko przywracają do rzeczywistości nawet najbardziej zauroczonego Angkorem czytelnika.