Przed Wami drugi z kwartalnych przeglądów książek. Tym razem nasi recenzenci ocenili 36 książek wydanych w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Jednocześnie jest to ostatni kwartalny przegląd lektur – kolejne będą się ukazywały w odstępach dwumiesięcznych.
Esensja czyta: IV kwartał 2008
[ - recenzja]
Przed Wami drugi z kwartalnych przeglądów książek. Tym razem nasi recenzenci ocenili 36 książek wydanych w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Jednocześnie jest to ostatni kwartalny przegląd lektur – kolejne będą się ukazywały w odstępach dwumiesięcznych.
Zaczynając lekturę, spodziewałem się, że tak znane dzieło z pewnością mnie zachwyci, wciągnie i dostarczy kilku godzin wartościowej refleksji. Jednak niestety: jedną z najważniejszych refleksji, jakie miałem, było stwierdzenie, że „Głowa Kasandry” zestarzała się, straciła na oryginalności i już nie jest w stanie zachwycić. Pierwsze wydanie tej książki było wydarzeniem, które zmieniło na lata sposób patrzenia na postapokalipsę. Obecnie jednak to tylko relikt o wartości nie tyle historycznej, co archeologicznej. Wielki Tropiciel Rakiet – Teodor Hornic – poświęcił całe swoje życie rozbrajaniu pocisków balistycznych, czym zyskał rozgłos i uznanie na Ziemi. Książka Baranieckiego opowiada o jego najważniejszym polowaniu na mityczny pocisk o nazwie Kasandra, którego detonacja mogła zakończyć wszelkie życie na Niebieskiej Planecie. Wojna atomowa, zmiana biegunów magnetycznych Ziemi, małe osady wykorzystujące najnowszą technologię i prymitywne pułapki – to wszystko już było. Upływ czasu zupełnie zniwelował wariant oryginalności tej książki: to nadal świetnie napisana historia z ciekawym bohaterem, ale nic ponadto. „Głowa Kasandry” nie jest jedynym utworem w tym zbiorze – najnowsze wydanie zawiera opowiadania Baranieckiego, które czasami wydają się ciekawsze niż utwór tytułowy. W moim odczuciu to właśnie one polepszają odbiór i zawyżają ocenę tego tomu.
Bardzo miłe wznowienie, bo dające – po dobrych kilku latach od ostatniego wydania – szansę kolejnemu pokoleniu czytelników na zapoznanie się z nieśmiertelną klasyką. Nieśmiertelną co prawda dzięki ekranizacji Hitchcocka, ale Bloch też nie ma się czego wstydzić. „Psychoza” to bardzo solidna pulpowa powieść grozy, zapewne nie oddziałująca tak mocno jak niegdyś, ale wciąż wciągająca i trzymająca w napięciu. No i Norman Bates jest tu bodaj jeszcze większym psycholem niż w filmie…
Klasyczna powieść science fiction z 1953 roku nic nie straciła na aktualności. Każda strona lektury przynosi wielkie emocje i prowokuje do przemyślenia idei wolności, kultury, presji społecznej, podstawowych ludzkich uczuć, historii, pamięci i wielu, wielu innych. Każde zdanie odsyła czytelnika do innego, bogatego tematu. Nie uważam „Fahrenheita” tylko za zręczną, poruszającą antyutopię, ale – podobnie jak „Rok 1984” George’a Orwella – za powieść o słabości człowieka i istocie życia. Główny bohater, Guy Montag, przechodzi ewolucję duchową, budzi się z letargu, zaczyna samodzielnie myśleć i zauważać otaczającą go rzeczywistość. Przestaje być narzędziem systemu i staje się samodzielną jednostką, co skazuje go na wieczny niepokój egzystencjalny i outsiderstwo. To smutna konkluzja – bycie innym oznacza wykluczenie ze społeczności. Zupełnie innym tematem książki jest literatura jako bodziec wywołujący myślenie, które z kolei uruchamia łańcuchową reakcję (myślenie-postrzeganie-czucie-tworzenie) stanowiącą zagrożenie dla stabilności jednolitego, nudnego świata. Książka jawi się jako element kultury wiodący człowieka na intelektualne wyżyny: będąc tam, może znaleźć ukojenie bądź udusić się w sieci niewytłumaczalnych wątpliwości. Poza tym siła „Fahrenheita” tkwi w jego plastyczności znaczeniowej – każdy kolejny czytelnik może znaleźć w powieści własne tematy i nowe interpretacje.
O książce nie ma co wiele rozprawiać – totalny shit zbudowany praktycznie z samych drętwych i pompatycznych dialogów, a w sferze fabularnej z klisz. Ledwo da się toto czytać. Nic dziwnego: rzecz powstała na podstawie gry, powstałej na podstawie pomysłu Toma Clancy’ego. Wiecie już, czyje nazwisko zajmuje pół okładki? Nie, bynajmniej nie autora – ten musi się zadowolić drobnym maczkiem gdzieś na dole (tu dygresja: anglojęzyczni mają łatwiej – różnicę między „Clancy” a „Clancy’s” zauważyć łatwo, natomiast mikroskopijne, wypisane bladą czcionką „prezentuje” po „Clancy” w polskiej wersji już będzie dla wielu wyzwaniem). Pół biedy, jeśli potencjalny czytelnik ma do czynienia z książką na żywo – wtedy jest w stanie to zauważyć. Jeśli jednak przyjdzie mu kupować ją w internecie, gdzie na małym obrazku tego właściwego nazwiska nie widać, jako autora sklep wpisał błędnie Clancy’ego (a może z premedytacją? jakby co, to Merlin i Empik tak oszukują, a na przykład Gandalf ma prawidłowo), a w opisie nie ma ani słowa o tym, że książka jest adaptacją gry komputerowej…
Z twórczością francuskiego noblisty miałem podobny problem co z rumuńską „Młodością stulatka”. Tu też wielki pisarz zapuszcza się na tereny gatunkowe, nie umiejąc rozdzielić tego, co powinno być zaledwie maską i pretekstem, od tego, co w opowieści o odkrywaniu współczesnej utopii pisanej na serio byłoby sednem. W efekcie powstaje miszmasz ciekawych obserwacji o Ameryce Środkowej z zupełnie nikomu niepotrzebnymi i przecudnymi fragmentami o „idealnym świecie” i staraniach głównego bohatera, by odkryć jego tajemnicę. Owszem, bardzo ładnie toto napisane, ale co z tego?
„Nie zostaje się autorem bestsellerów za nic” – taka myśl przyszła mi do głowy po lekturze. „W głębi lasu” wciąga od razu i trzyma w napięciu do ostatniej strony, głównie dzięki genialnie dozowanym informacjom oraz cliffhangerom: niemal każdy z krótkich rozdzialików kończy tu się czymś, co zachęca do dalszej lektury. W rezultacie książkę czyta się z wypiekami na twarzy, ale też jest to czytanie dla samej intrygi, dla odpowiedzi „kto zabił”, bo już reszta wypada o wiele słabiej. Spowodowane to jest osobliwą cechą tego autora: otóż Coben znakomicie radzi sobie z konstrukcją fabuły, ale brak mu – w moim przekonaniu – językowego wyczucia. Stąd sceny, które w zamierzeniu ukazywać mają głębię tragedii bohaterów, wypadają pretensjonalnie, niektóre dialogi (zwłaszcza te z udziałem policjantów) rażą filmową sztucznością, wątki romantyczne na przemian nudzą i irytują, a dowcipy… na dowcipy może spuśćmy zasłonę milczenia. Żeby nie być gołosłowną: Coben w pewnym momencie pisze „Czułem, jak jej oczy przesuwają się po mojej twarzy niczym dwa oślizłe robaki” co nie dość, że samo w sobie brzmi nie najlepiej, to jeszcze sprawia, iż czytelnik właścicielkę oczu odbiera jako postać negatywną, gdy tymczasem z fabuły wynika coś wręcz przeciwnego.
Po
dyskusji Dukaj-Orbitowski-Szostak oraz po
recenzji Michała Kubalskiego naprawdę nie wiem, co jeszcze mogłabym na temat tej powieści dodać, może poza prostym faktem, że przy końcówce niemal się popłakałam. „Księga…” zrobiła na mnie wrażenie głównie dzięki temu, że Connolly znakomicie gra na emocjach, ale też faktycznie nie jest to książka pozbawiona wad. Do minusów zaliczam epizod z krasnoludkami oraz Śnieżką, nawet zabawny, ale jakby z innej bajki, a także nieco zbyt prosto pokazane dorastanie głównego bohatera. Po tym, jak akcja przeniosła się do baśniowej krainy, nie wyczuwałam już w Davidzie owego smutku i gniewu, które rzekomo miałyby go przytłaczać, i w żadnym momencie opowieści nie odniosłam wrażenia, że chłopak naprawdę może się załamać. Poza tym nie do końca rozumiem, po co autorowi były owe wypaczone wersje znanych baśni. Gdyby wyrzucić je z tekstu, zostawiając po prostu magiczną i zarazem bardzo okrutną rzeczywistość, to fabuła nic by na tym nie straciła, a może by nawet zyskała.
Michael Crichton przyzwyczaił swoich czytelników do naukowych rozważań i niespodziewanych zwrotów akcji: jego powieści to połączenie rozrywki i refleksji o otaczającym nas świecie, który coraz bardziej podlega nauce, technologicznemu rozwojowi i wielkim pieniądzom wszechmogących koncernów. W najświeższej książce autora „Parku jurajskiego” akcja podlega wstrząsającej intrydze, nie stanowi elementu napędowego dla fabuły, ale podporządkowuje się przekazowi, treści. To mozaika złożona z kilku postaci, wątków i punktów widzenia, w której wszystko koncentruje się wokół jednego tematu: manipulacji genetycznych. Crichton tworzy barwną panoramę społeczną okraszoną różnorodnymi, bardzo naturalnymi postaciami oraz soczystymi dialogami. Przedstawiona historia przeraża dlatego, że dotyka rzeczywistości, tego, co tu i teraz, co może nas nie obchodzić, ale i tak wpływa na stan ludzkości. Produkcja nieprzetestowanych lekarstw tylko dla gigantycznych zysków, operowanie ludzkimi tkankami, genetyka traktowana nie jako gałąź nauki, ale jako narzędzie do utrzymania wielkich korporacji farmaceutycznych i zarobienia wielkich pieniędzy – Crichton nie chce narzucać dla tych kwestii jednej perspektywy, dlatego przedstawia główne problemy powieści przez pryzmat wielu postaci, w tym Franka Burnetta, którego komórki stają się niezwykle cennym łupem dla farmaceutyki… „Następny” to nie, jak głosi okładka, thriller, ale naukowo-kryminalna mieszanka literacka. To połączenie rozrywki z aktualnym tematem, czyli coś dla tych, którzy wymagają od literatury popularnej czegoś więcej niż tylko dobrej zabawy.
Mam bardzo ambiwalentny stosunek do tej książki. Z jednej strony znaleźć tu można mnóstwo fajnych pomysłów, świat jest barwny, a całość ani trochę nie trąci myszką, mimo że powieść została napisana kilkadziesiąt temu. Z drugiej jednak strony wszystko, co najbardziej interesujące, jest na drugim planie, a to, co stanowi oś wątku głównego – czyli poszukiwania Rydry Wong oraz tajemnica związana z tytułowym językiem Babel-17 – pozostawiły mnie obojętną. Z dwóch, jak sądzę, powodów. Po pierwsze, kluczowy pomysł, czyli „język potrafi zmienić świadomość posługującego się nim człowieka” znałam już wcześniej, co akurat winą Delany’ego nie jest – ot, tak się złożyło, że najpierw przeczytałam „Historię twojego życia” Chianga. Winą autora jest natomiast fatalna konstrukcja głównej bohaterki. Rydra Wong, piękna, wszechstronnie utalentowana i do tego naznaczona cierpieniem niebezpiecznie zbliża się bowiem do postaci zwanych popularnie „Mary Sue”. Nie jest to wprawdzie jeszcze przypadek niezapomnianej Rapsodii z cyklu Elizabeth Haydon (dla tych, którzy nie czytali: to dziewica i utalentowana prostytutka w jednym, a przy tym kobieta tak cudnej urody, że ludzie biorą ją za anioła), ale niewiele jej brakuje. Rydra Wong skutecznie popsuła mi przyjemność płynącą z lektury – gdyby nie ona, ocena byłaby o 20% wyższa.