Grudniowy zestaw krótkich recenzji mniej bogaty niż zazwyczaj, ale sezon świąteczny nie zawsze sprzyja lekturze (i pisaniu).
Esensja czyta: Grudzień 2016
[ - recenzja]
Grudniowy zestaw krótkich recenzji mniej bogaty niż zazwyczaj, ale sezon świąteczny nie zawsze sprzyja lekturze (i pisaniu).
Owszem, cierpi „Nim zawisną” na syndrom tomu drugiego, którego akcja ma łączyć początek znany nam z „Samego ostrza” oraz wielki finał przedstawiony w „Ostatnim argumencie królów”. Ta powieść Abercrombiego nie odbiega pod tym względem zanadto od wielu innych dzieł. Co zaskakuje i przydaje książce odpowiedniej jakości to sposób, w jaki traktuje on swoich bohaterów. Oczywiście wciaż brutalnie, bez pardonu i z pewną dozą humoru (szczególnie widoczną w rozdziałach poświęconym inkwizytorowi Glokcie). Istotniejsze jednak jest coś innego: ich przemiana. Pyszałkowaty Luthar w wyniku długiej podróży i odniesionych ran nabiera życiowego doświadczenia, którego poskąpiła mu służba w stolicy. Dziewięciopalcy, już wcześniej wyraźnie nieszablonowa postać, odbiegająca od klasycznych wzorców dzikiego barbarzyńcy, okazuje się (nie po raz pierwszy chyba) swojskim kompanem, który potrafi dbać o swoich towarzyszy. Nawet dzika Ferro jak gdyby oswoiła się z towarzystwem ludzi. Nie inaczej ma się sprawa z Pierwszym Magiem, którego faktyczne cele wciąż pozostają dla nas na dobrą sprawę zgadką, bo pod płaszczykiem prawd i półprawd nadal skrywa on niejedną tajemnicę. Odsunięty na nieco boczny tor jego uczeń, Quay, również nie jest tym samym człowiekiem, którego spotkał Logen w tomie poprzednim, aczkolwiek pełną naturę przemian zachodzących w młodym magu poznamy dopiero w ostatniej części cyklu…
Można powiedzieć, że kto raz czytał powieść Abercrombiego, ten doskonale wie, czego można się spodziewać po innych dziełach tego autora. Pod tym względem brytyjski pisarz jest wyjątkowo przewidywalny i niech nas nie zmyli Locus Award, którą nagrodzono „Pół króla”. Nawet jeśli pod względem świata i bohaterów mamy tu do czynienia z czymś zgoła odmiennym od serii „Pierwsze prawo”, to pod względem fabularnym Abercrombie zaliczył zdecydowany spadek formy. Poszatkowana i epizodyczna narracja potrafi podtrzymać naszą uwagę na dłużej, ale jednocześnie sprawia, że ciężko traktować tę powieść jako luźniejszy i niewymagający przerywnik. Równie trudno utożsamiać się z bohaterami, którzy raz po raz zbierają cięgi, ale tylko po to, by ostatecznie wyjść na prostą i zwyciężyć wszelkie przeciwności. Oczywiście nie bez strat, ale są one i tak mniejsze niż te, do których zdążył przyzwyczaić nas George R. R. Martin. Na marginesie: w tak brutalnym świecie, jaki serwuje nam Abercrombie fani „Gry o tron” znajdą bardzo wiele dla siebie, ale stopień skomplikowania fabuły jest tu jednak o wiele mniejszy. Co nie oznacza, że „Pół króla” brak interesujących zwrotów akcji. Aczkolwiek w sytuacji, w której bohaterowie i ich losy obchodzą nas dość średnio, także zwroty akcji z ich udziałem nie wzbudzają większych emocji.
Grzędowicz pisze solidnie i zazwyczaj poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Niemniej, w porównaniu z „Księgą jesiennych demonów” „Wypychacz zwierząt” wypada gorzej. Styl, jakim napisano utwory zebrane w „Wypychaczu…” jest prostszy. Zamiast intrygować klimatem i poruszać przedstawianymi ludzkimi losami, w tym zbiorze na plan pierwszy wysuwają się poglądy autora, powtarzane za często, przez co zaczynają nudzić. Zwłaszcza, że zazwyczaj są one wykładane wprost, ustami niezadowolonych bohaterów. Spośród trzynastu opowiadań, siedem to krótkie utwory, które Grzędowiczowi wyszły różnie. „Weneckie zapusty” zwracają uwagę klimatem, „Wypychacz zwierząt” – pomysłem. Ale są tutaj też teksty oczywiste, oparte na stereotypach i o przewidywalnej puencie. Niektóre sprawiają wrażenie przegadanych. Spośród dłuższych utworów większość to SF, choć czuć, że nie są one wytworem umysłu ścisłego – jak choćby w poruszającym temat podróży w czasie „Zegarmistrzu i łowcy motyli” (aczkolwiek sam pomysł na „nadpisanie świata” wart jest pochwały). Najbardziej spodobał mi się nagrodzony Sfinksem „Buran wieje z tamtej strony” – choć oparty na dość ogranym pomyśle (światy równoległe) zwraca uwagę „ludzką perspektywą” i ciekawą wizją alternatywnej Rosji. Za niekonieczną uważam jedynie scenę ze snu bohatera, z krwawym deszczem. Tego rodzaju przesada w doborze środków szkodzi także „Pocałunkowi Loisetty” – powściągliwość opisów i mniej epatowania makabrą mogłyby zwiększyć siłę wyrazu. Wystarczy sobie przypomnieć kata Severiana z cyklu Gene’a Wolfe’a i jego spokojną opowieść o tym, jak to starał się urządzić ładną egzekucję. „Farewell blues” skojarzył mi się z opartym na tym samym pomyśle „Przyjęciem pożegnalnym” Erica Browna z „Kroków w nieznane 2009”. O ile jednak Brown pozostawił czytelnikowi rozsądzenie, czy obcy byli dobroczyńcami, czy też wrogami ludzkości, tak Grzędowicz stawia kropkę nad i – co paradoksalnie osłabia oddziaływanie tekstu. Czytając „Weekend w Spestreku” wspominałam „W leju po bombie”. „Weekendowi…” jednak wiele brakuje do opowiadania Sapkowskiego – przede wszystkim jest on bardziej rozwlekły, brakuje tu tej celnej zjadliwości, zgrabnej syntezy. Nagrodzona Zajdlem „Wilcza zamieć” zwraca uwagę pomysłem, by uczynić bohaterami załogę łodzi podwodnej, choć uważam, że postaci z nordyckich mitów mogłyby zostać przedstawione ciekawiej. Zastanowiły mnie dwie kwestie pojawiające się w wypowiedziach: „Dziesięć okrętów. Jeszcze dwa i tuzin (…) Powinniśmy im dorzucić coś w promocji”, „Spodziewał się pan (…) pelargonii w luku torpedowym i gipsowego krasnala na pomoście?” Niezbyt pasują mi one do czasów drugiej wojny światowej (choć czasem można się zdziwić odnośnie przeszłych realiów, więc nie przesądzam) i wybijają z klimatu. Powyższe utyskiwania nie zmieniają jednak tego, że ogólnie zbiorek czyta się całkiem przyjemnie.
Joanna Kapica-Curzytek [70%]
Są tacy, którzy nie mogą się do jego pisarstwa przekonać, inni – są zagorzałymi fanami. Jerzy Pilch w literaturze polskiej to już klasyka. I nawet jeżeli nie znamy jego twórczości, z pewnością obiły się nam o uszy szczegóły z jego życia: Wisła jako mała ojczyzna, wyznanie ewangelickie, miłość do piłki nożnej i kobiet, picie, walka z chorobą Parkinsona. Pilch tak umiejętnie „sprzedaje” wszystko w swoich opowiadaniach, powieściach i felietonach, że trudno oddzielić prawdę od fikcji. Podjęła się tego Katarzyna Kubisiowska, zaprzyjaźniona z autorem doświadczona dziennikarka. Chciała opisać „Pilcha, jaki naprawdę jest”: z bagażem jego dzieciństwa, rodzinnymi powiązaniami (miejscami nawet toksycznymi), obdarzonego nieprzeciętnym literackim talentem, ale też – zdolnością do komplikowania sobie życia. Jerzy Pilch wyraził zgodę, a do pewnego czasu – pomagał autorce w pisaniu. Można jednak zadać sobie pytanie: przy całym szacunku dla dorobku oraz (posłużmy się podobną Pilchowej ironią) przy docenieniu powagi sytuacji związanej z zaawansowaniem choroby autora – czy nie za wcześnie jeszcze na podsumowania, na stawianie Pilcha na biograficznym pomniku? Ta książka łączy się także z zakulisowymi rozgrywkami: pogorszyła dobre niegdyś relacje autorki z bohaterem jej biografii. A Jerzy Pilch, zanim wyszła „Autobiografia w sensie ścisłym”, niejeden fakt ze swojego życia ujawnił w rozmowie-rzece przeprowadzonej przez Ewelinę Pietrowiak. Co dowodzi, że życie autora jest również przedmiotem starannej autokreacji. Być może nie dowiemy się tu zbyt wiele nowych rzeczy o pisarzu, jeśli jesteśmy na bieżąco z tym, co ukazuje się o nim i jego autorstwa. Jednak warto docenić wysiłek autorki biografii, jej subtelność w opisywaniu rzeczy trudnych i, nazwijmy to, „niewizerunkowych” oraz bardzo inteligentne studium twórczości Jerzego Pilcha – obejmującej nie tylko prozę, ale i publicystykę. Warto zwrócić też uwagę na wiele znakomitości wypowiadających się na temat Jerzego Pilcha.