Saski, w przeciwieństwie do większości krajowych autorów, lepiej obmyśla fabułę, niż włada piórem. Przynajmniej tak to wyglądało w poprzedniej części cyklu. „Kamienie słońca i serca” są napisane już zdecydowanie zręczniej, bez ewidentnych potknięć i niezręcznych sformułowań. Oczywiście może to zasługa innej redakcji, ale może być i tak, że autor po prostu trochę poduczył się rzemiosła. Naturalnie daleko mu jeszcze do perfekcji, ale wszystko wskazuje na to, że jeszcze odrobina wysiłku i jego książki będą prawdziwą ucztą.
Donvadoniada
[Mirek Saski „Kamienie słońca i serca” - recenzja]
Saski, w przeciwieństwie do większości krajowych autorów, lepiej obmyśla fabułę, niż włada piórem. Przynajmniej tak to wyglądało w poprzedniej części cyklu. „Kamienie słońca i serca” są napisane już zdecydowanie zręczniej, bez ewidentnych potknięć i niezręcznych sformułowań. Oczywiście może to zasługa innej redakcji, ale może być i tak, że autor po prostu trochę poduczył się rzemiosła. Naturalnie daleko mu jeszcze do perfekcji, ale wszystko wskazuje na to, że jeszcze odrobina wysiłku i jego książki będą prawdziwą ucztą.
Mirek Saski
‹Kamienie słońca i serca›
Dawno, dawno temu recenzowałem „Kamienie zapomnianego boga” Mirka Saskiego, książkę napisaną zaskakująco dobrze jak na debiutanta (jeśli nie liczyć pierwszych 50 stron ;). Niepokój wzbudzała wówczas zamieszczona na końcu książki informacja, że bohaterowie, którzy zdobyli trzy z siedmiu kamieni, mają do znalezienia jeszcze cztery kamienie, co sugerowałoby, iż cykl – zwany „Pieśnią o Ludziach Ziemi” – będzie rozwadniany do granic możliwości. Wygląda jednak na to, że będzie liczył tylko trzy tomy. Oczywiście jeśli Amber zechce wydać kolejny tom, bo zważywszy, że „Kamienie słońca i serca” – druga część wspomnianego cyklu – wyszły w 2001 roku, zanosi się na to, że wydawnictwo to w ogóle nie będzie już chciało wydawać polskiej fantastyki, zwłaszcza wobec słabej sprzedawalności tejże. Zarówno obie książki Saskiego, jak i powieść Olgi Janik długo leżały na przecenach.
„Kamienie słońca i serca”, mimo dużego napisu na okładce „Polscy mistrzowie fantasy”, do fantasy raczej nie należy, bowiem jest to historia Ziemi po wywołanym przez człowieka kataklizmie, który pozbawił ludzkość większości cywilizacyjnych dobrodziejstw i oddał pod rządy kapłanów posługujących się magią. Do czasów opisywanych w książce z dawnych wieków ocalały jednak takie rzeczy, jak: samolot, atomowe ogniwo czy elektryczne oświetlenie miast.
W poprzedniej części młody człowiek – uzdrowiciel Vado – okazał się być oczekiwanym od dawien dawna królem królów. Dość szybko obalił niesprawiedliwe rządy kapłanów w całej górzystej krainie, zyskując na każdym kroku sprzymierzeńców. Zgromadził trzy kamienie, tworzące w dawnych czasach część ołtarza, przez który można było czerpać moc z Ziemi. W części drugiej cyklu Vado – już jako Donvadon – wraz z kilkoma nieodłącznymi towarzyszami (kapłan Inomir, góral Ciukas, Kozak Hwedczuk i kilku innych) wyrusza zdobyć czwarty kamień. Musi przyjść z pomocą oblężonym w niezdobytej górskiej fortecy Nomadom, co czyni o tyle niechętnie, że nie lubi wyrzynania ludzi, a bez tego zlikwidowanie oblężenia jest niemożliwe. Utopiwszy najeźdźczą armię w morzu krwi i poślubiwszy córkę zabitego w pojedynku wodza Nomadów, bierze kamień i rusza do domu. Daleko jednak nie zachodzi. Mniej więcej dzień drogi od fortecy bohaterowie trafiają na błąkającego się po okolicy starego barda. Ten, wdzięczny za kolację, śpiewa starą pieśń o wyspach na morzu, gdzie dawno temu wylądował jeden z kapłanów Ziemi z kamieniem. Donvadon ze świtą natychmiast kierują się w stronę morza, żywiąc nadzieję, że kolejny z poszukiwanych kamieni rzeczywiście znajduje się na wymienionej w pieśni wyspie. Nie wszystko jednak przebiega po myśli króla królów. W czasie, gdy krąży po pustyni, w jego rodzinnym mieście – a teraz stolicy całego regionu – objawia się pokonany w poprzednim tomie kapłan i wznieca bunt. Sposobem na zapewnienie posłuszeństwa mieszkańców miasta jest uprowadzenie w leśne ostępy ponad tysiąca ich dzieci. Donvadon zresztą też napotyka na swojej drodze poważne trudności…
Saski, w przeciwieństwie do większości krajowych autorów, lepiej obmyśla fabułę, niż włada piórem. Przynajmniej tak to wyglądało w poprzedniej części cyklu. „Kamienie słońca i serca” są napisane już zdecydowanie zręczniej, bez ewidentnych potknięć i niezręcznych sformułowań. Oczywiście może to zasługa innej redakcji, ale może być i tak, że autor po prostu trochę poduczył się rzemiosła. Naturalnie daleko mu jeszcze do perfekcji, ale wszystko wskazuje na to, że jeszcze odrobina wysiłku i jego książki będą prawdziwą ucztą. Bo, jak powiedziałem, fabułę potrafi skonstruować zgrabną i w miarę sensowną, a przede wszystkim umie przedstawić ją w zrozumiały sposób (czego, według mnie, np. nie potrafi Baniewicz, który z kolei doskonale włada językiem). Niestety, Saski (czy raczej Sałasiński, jak widnieje w stopce redakcyjnej) popełnił jeden poważny błąd – niepotrzebnie zaczął brnąć w szczegóły, które nie mają żadnego znaczenia dla akcji. Np. w organizację dyżurów w kuchni w domu Donvadona. Te wszystkie dyskusje, kupowanie pieska (na szczęście nie na przekąskę ;), droczenie się, kto będzie obierał ziemniaki – podczas gdy reszta bohaterów jest w innym rejonie świata i toczy boje z militarną potęgą – spowalniają tempo i wytrącają z rytmu. Wygląda to zupełnie tak, jakby autor po napisaniu poprzedniej części zapoznał się z twórczością Eddingsa (najpewniej z Belgariadą) i uznał, że najlepiej przybliża czytelnika do bohaterów dopuszczenie do sekretów pieca kuchennego i wiadra z gorącą wodą. Aczkolwiek nie wiem, czemu tak sądzi. Podobnie jest z aż nadto kurtuazyjnymi dialogami oraz z denerwującą nawet u Eddingsa zażyłością większości decydentów. Widać nie można mieć wszystkiego naraz.
Natomiast nadal cieszy mnogość dialogów pisanych góralską gwarą, a także językiem zbliżonym bodaj do ukraińskiego. Jest tu też, tak jak w poprzedniej części, sporo niewymuszonego humoru, a także bardzo plastycznych, działających na wyobraźnię wizji. Na mój gust jest to książka podobna do powieści Turtledova – na przykład cyklu „Videssos” – solidna, sympatyczna fantastyka z trochę niższej półki, potrafiąca zapewnić więcej niż minimum rozrywki. W sumie – polecam. :)