Najnowsze nagranie Herbiego Hancocka „River: The Joni Letters” to muzyka folkowej legendy Joni Mitchell w jazzowej odsłonie. Bezdyskusyjnie jest to rzecz w dobrym tonie, album wyrafinowany i szykowny jak romantyczna kolacja w najlepszej restauracji. Szkoda tylko, że wspaniały nastrój psują czasem nietrafione decyzje marketingowe.
Dwie strony rzeki
[Herbie Hancock „River: The Joni Letters” - recenzja]
Najnowsze nagranie Herbiego Hancocka „River: The Joni Letters” to muzyka folkowej legendy Joni Mitchell w jazzowej odsłonie. Bezdyskusyjnie jest to rzecz w dobrym tonie, album wyrafinowany i szykowny jak romantyczna kolacja w najlepszej restauracji. Szkoda tylko, że wspaniały nastrój psują czasem nietrafione decyzje marketingowe.
Herbie Hancock
‹River: The Joni Letters›
Utwory | |
CD1 | |
1) Court And Spark | 7:36 |
2) Edith And The Kingpin | 6:33 |
3) Both Sides Now | 7:39 |
4) River | 5:26 |
5) Sweet Bird | 8:17 |
6) The Tea Leaf Prophecy (Lay Down Your Arms | 6:35 |
7) Solitude | 5:44 |
8) Amelia | 7:28 |
9) Nefertiti | 7:31 |
10) The Jungle Line | 5:00 |
Umówmy się: nagranie „River…” nie jest dla słynnego jazzmana szczególnym wyzwaniem. Nie jest to ani milowy krok w karierze doświadczonego pianisty, ani zupełnie nowe, radykalne odczytanie twórczości Mitchell. Właściwie jej piosenki nie wydają się szczególnie trudne do jazzowej interpretacji. Ułatwia to jej rozpoznawalny sposób frazowania, mający ściśle jazzowe podłoże, swobodne traktowanie rytmu i wyjątkowa melodyjność utworów. A gdy za taki repertuar zabiera się jeden z największych jazzmanów w historii, rezultat powinien być oczywisty: doskonała płyta, nominacje do przeróżnych nagród, wysoka sprzedaż. À propos sprzedaży: w dniu wydania „River..." miała miejsce premiera nowego solowego krążka Mitchell „Shine" – znak jej świetnej formy i niezła reklama dla obu artystów.
Żeby wszystko grało, należało jedynie zadbać o dwie kwestie: dużą ilość znanych wokalistek (to dla przyciągnięcia klientów, którzy boją się jazzu jak diabeł święconej wody) i dużą ilość znanych muzyków (to już ukłon w stronę koneserów gatunku). W ten sposób z jednej strony zostanie zachowany tzw. jazzowy idiom, z drugiej zaś nie ma ryzyka utraty mniej „fachowej” klienteli. W branży przyjęło się nawet specjalne określenie na taką muzykę: wife friendly…
Zadanie doboru piosenkarek zostało wykonane na piątkę: Norah Jones, Corinne Bailey Rae, Luciana Souza, a nawet Tina Turner. Na deser Leonard Cohen i… sama Joni.
Wielkie nazwiska. Komercyjny aspekt wydawnictwa został zatem zabezpieczony. Gorzej z walorami artystycznymi. O ile Norah Jones oprócz znanego nazwiska włożyła w przedsięwzięcie swój talent, co zaowocowało bardzo dobrym, pełnym ciepła wykonaniem „Court and Spark”, o tyle np. Corinne Bailey Rae nawet o centymetr nie odstąpiła od wokalnej sztampy i sztywnych kanonów. Zaśpiewała „River” poprawnie, i owszem, gorzej, że nieciekawie, bez polotu, z asekuracją. Podobnie – a może i gorzej – rzecz ma się z Lucianą Souzą, która w „Amelii” wypadła marnie, śpiewając na pół gwizdka, bez cienia emocji. Honor płci pięknej ratuje (co zbytnio nie dziwi) sama Mitchell i Tina Turner. Głos Joni, mimo że obniżył się znacznie od czasów sławetnego „Blue”, wciąż przykuwa uwagę. A Tina? Cóż, ona po prostu jest stworzona do tej estetyki! Jej „Edith and the Kingpin” robi piorunujące wrażenie i obyśmy mogli jak najczęściej słyszeć ją w roli jazzowej diwy. No i last but not least: Leonard Cohen, który udowadnia, że nawet będąc piosenkarzem, nie trzeba śpiewać, by zachwycać. Wystarczy pięknie mówić. No i Cohen mówi, recytuje właściwie, „Jungle Line” przy dynamicznym akompaniamencie fortepianu Hancocka i wypada to wspaniale: mrocznie, elektryzująco. Elektryzujące napięcie czuć dosłownie w każdej sekundzie utworu. Powinno się to nagranie rozesłać młodym polskim poetom z adnotacją: „Tak się recytuje wiersze. Naśladować!”.
Wokale to jedna strona „Rzeki”. Po drugiej stronie znajdują się instrumentaliści, a raczej Instrumentaliści, bo takiego all-stars życzyłby sobie każdy muzyk. Po kolei więc: Panie i Panowie, na gitarze: Lionel Loueke! (oklaski); na perkusji, współpracownik Stinga i Joni Mitchell: Vinnie Colaiutaaa! (gorętsze oklaski); na kontrabasie, legenda tego instrumentu, namaszczony przez samego Milesa: Daaave Hollaand! (burzliwe oklaski, widownia wstaje z miejsc); oraz, na saksofonach tenorowym i altowym, mistrz nad mistrze, cappo di tutti capi: Waaayne Shooorter! (frenetyczne brawa, kobiety mdleją, mężczyźni płaczą).
Nie ma w tym ani cienia ironii: to jak zespół jest prowadzony przez Hancocka, to jak łatwo, telepatycznie niemal, odczytują swoje intencje, ich perfekcjonizm, talent i zaangażowanie zasługuje na najwyższe uznanie. Najlepszy przykład ich kunsztu można znaleźć w standardach: „Solitude” Duke’a Ellingtona i „Nefertiti” spółki Shorter/Hancock. W tym pierwszym można podążać za nicią muzycznego porozumienia między Hancockiem a Hollandem, a w drugim zachwycać się mistrzowską narracją Shortera i umiejętnymi kontrapunktami gitary Loueke. Niestety, na minus trzeba zaliczyć Hancockowi pewną zachowawczość: mistrzowie rzadko mogą zaszaleć i pokazać na co ich stać, częściej spychani są do roli tła dla głosu piosenkarek (jak we wspomnianym „River”). Byle tylko odbiorca nie zmęczył nadto umysłu jakimś skomplikowanym metrum czy ostrzejszą solówką.
Plusem z kolei jest obecność za konsoletą Larry’ego Kleina, producenta nagrań m.in. Madeleine Peyroux i Diane Reeves – udało mu się uzyskać niezwykle szlachetne głębokie brzmienie i umiejętnie rozmieścić plany dźwiękowe. Najbardziej skorzystał na tym dobrze uwypuklony kontrabas Hollanda, ale i brzmienie innych instrumentów jest bez zarzutu.
„River: The Joni Letters” to prawie wyśmienity album. Prawie, bo wytwórnia Verve, dla której od niedawna nagrywa Hancock, strzeliła samobója, zatrudniając dwie wokalistki na pewno sławne, ale w nie najlepszej formie. Żal również, że autor nie zdecydował się na bardziej odważne granie, stawiając na przystępność zamiast ekspresji.
Nie ma dwóch zdań: dzięki merkantylnym zabiegom „River…” sprzeda się dobrze. Istnieją jednak uzasadnione obawy, że płyta zamiast na półki wymagających fanów trafi do kawiarni w roli muzaka.
Skład:
Herbie Hancock: fortepian;
Wayne Shorter: saksofony sopranowy i tenorowy;
Dave Holland: kontrabas;
Vinnie Colaiuta: perkusja;
Lionel Loueke: gitara;
Norah Jones: wokal (1);
Tina Turner: wokal (2);
Corinne Bailey Rae: wokal (4);
Joni Mitchell: wokal (6);
Luciana Souza: wokal (8);
Leonard Cohen: wokal (10).