Przez lata działalności Ulver przeszedł barwną drogę. Tworzył melancholijny folk, surowy black metal, wprzódy scalając obydwa gatunki. Później ubrał wizje Williama Blake’a w awangardowe, industrialno-triphopowe szaty, przedarł się przez eksperymenty z ambientem, by zakończyć swym opus magnum: nasyconą elektroniką, oryginalną, prawdziwie progresywną płytą rockową. Nic dziwnego, że fama o następnym nagraniu, „Shadows of the Sun”, wywołała emocje. Szkoda, że efekt końcowy, chociaż przyniósł porcję dobrej muzyki, nie powala na kolana.
We własnym cieniu
[Ulver „Shadows of the Sun” - recenzja]
Przez lata działalności Ulver przeszedł barwną drogę. Tworzył melancholijny folk, surowy black metal, wprzódy scalając obydwa gatunki. Później ubrał wizje Williama Blake’a w awangardowe, industrialno-triphopowe szaty, przedarł się przez eksperymenty z ambientem, by zakończyć swym opus magnum: nasyconą elektroniką, oryginalną, prawdziwie progresywną płytą rockową. Nic dziwnego, że fama o następnym nagraniu, „Shadows of the Sun”, wywołała emocje. Szkoda, że efekt końcowy, chociaż przyniósł porcję dobrej muzyki, nie powala na kolana.
Ulver
‹Shadows of the Sun›
Utwory | |
CD1 | |
1) Eos | 5:05 |
2) All the Love | 3:42 |
3) Like Music | 3:30 |
4) Vigil | 4:27 |
5) Shadows of the Sun | 4:36 |
6) Let the Children Go | 3:50 |
7) Solitude (Black Sabbath cover) | 3:53 |
8) Funebre | 4:26 |
9) What Happened? | 6:25 |
Obserwując historię sztandarowego projektu Kristoffera Rygga (alias Trickster G., Garm), trudno doszukać się klucza, według którego należy czytać kolejne rozdziały. A jednak pewną prawidłowość zaobserwować się da, a ostatnia propozycja Norwegów jedynie ją potwierdza. Gdy dyskografię poddamy analizie, okaże się, że Ulver – nie tylko ten pierwszy, „leśny”, lecz i ów późny, elektroniczny – przeplata albumy cięższe bardziej stonowanymi. Ostra adaptacja Blake’owskich „Zaślubin…” i rockowe „Blood Inside” okalają znacznie spokojniejszą „Muzykę do Wewnętrznego Filmu”. Idąc tym tropem, najświeższy krążek winien być chwilą wytchnienia. Tak jest w istocie – zgiełk, furia i partie gitary praktycznie odeszły w niepamięć. Niestety, uszło także powietrze – nie licząc epek, nowe dziełko skandynawskich awangardzistów nie dorównuje ani jednej płycie wydanej po 1996 roku.
Pal licho chwilowy spadek formy – trudno nieustannie trzymać wysoką, a i na licznych przedsięwzięciach pozaalbumowych bywało z nią różnie. Problem wydaje się mieć inną naturę. Wystarczy porównać sesje zdjęciowe z czasów „Blood Inside”, podczas których trio pozowało w przebraniu chirurgów (całkiem trafna metafora – na płycie muzyczną historię pokroili niezwykle błyskotliwie), i wizerunek współczesny. Panowie w czarnych habitach stoją po łydki w wodzie i stroją ni to zadumane, ni to groźne miny, gdy nad głowami chmury zwiastują burzę; całość wygląda groteskowo. Zabawa kiczem? Kolejny żart? Częściowo pewnie tak, ale w połączeniu z wieściami pojawiającymi się na oficjalnej stronie grupy (w skrócie o tym, że świat jest zły, a oni mroczni i nieszczęśliwi, ale za to nagrali swój najbardziej osobisty album) robi wrażenie daleko posuniętego kabotynizmu. Słowem – tuż obok buńczucznej deklaracji „robimy muzykę, nie pieniądze” bezkarnie paradowały marketingowe chwyty. Skąd moje przeświadczenie o zwycięstwie reklamy i autokreacji nad artystyczną szczerością? Śledząc poczynania Ulver od kilku lat, a wcześniejsze znając na wyrywki, nie wierzę, że Rygg nagle stracił poczucie humoru; nie mam również przesłanek, by uznać ironię „Shadows of the Sun”. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Garm, wiedziony szóstym zmysłem i świadomością wytworzonego wokół własnej osoby kultu, gdy zorientował się, że brakuje mu pomysłów na miarę wcześniejszych dokonań, postanowił nagrać od niechcenia kilka plam i wmówić słuchaczom, że mają do czynienia z minimalistycznym arcydziełem. A skoro talent ma zadziwiający, mógł być pewien, że grono entuzjastów Ulverowej twórczości prędzej czy później złapie haczyk, zbywając sceptyków autorytatywnym zarzutem niezrozumienia.
Brakuje elementu zaskoczenia, brakuje błysku i zabawy muzyką. Samej muzyki brakuje również – zupełnie nowej otrzymaliśmy jakieś pół godziny; trudno jako materiał premierowy potraktować „Solitude” (cover Black Sabbath) albo otwierający płytę utwór „Eos”, który jest przerobioną kompozycją ze ścieżki dźwiękowej do filmu „UNO”. Zawsze chwaliłem Rygga, że nie stara się stworzyć więcej, niż jest w stanie, nie zapycha swych wydawnictw wypełniaczami. Tym razem jednak pozostaje niedosyt – „Cienie…” sprawiają wrażenie dzieła niekompletnego. Rozczarowuje jeden z koronnych do tej pory atutów – sfera wokalna. Wszystko w porządku, gdy Garm nie sili się na eksperymenty – niemniej nagminnie zdarza się rzecz przeciwna. Wtedy, jak w „All the Love”, lider grupy pół-szepcze, pół-stęka, a efekt końcowy drażni. Nasuwa się pytanie, gdzie są mocne, złowieszcze wokalizy z „Themes…” bądź operowe popisy z epki „A Quick Fix of Melancholy”.
Muzycznie wybrał się Ulver w okolice eksplorowane przed dwudziestu laty przez Davida Sylviana (nie całość „Secrets of the Beehive”, ale chociażby „September” lub „The Devil’s Own” wpasowałyby się doskonale). Przywodzi je na myśl brzmienie klawiszy stanowiących jeden z fundamentów albumu. Do głowy przyjść mogą Talk Talk albo Mark Hollis i jego solowa płyta (np. numery „Inside Looking Out” czy „A Life (1895-1915)”). Grupa odwiedziła również rejony znane dzięki współpracy Pietera Nootena z Michaelem Brookiem, którzy na swoim krążku z 1987 roku zaprezentowali eksperymentalne, ambientowe pasaże zbliżone nastrojem i zastosowanymi środkami. Mowa raczej o takich utworach duetu jak „Finally II” niż „Searching” – stonowanych, oszczędnych, opartych na syntezatorowej przestrzeni. Skandynawowie jednak poruszają się po tych terenach nieco bardziej chaotycznie, a dźwięk – żywszy – ma więcej warstw, więcej smaczków. Jest po swojemu; Ulver nie kopiuje, ale też nie odkrywa.
Zarzuciłem Norwegom, co mogłem – kompromis, wtórność i niestaranność – lecz mimo wszystko „Shadows of the Sun” naprawdę mi się podoba. Kapitalnie, nie burząc spójności albumu, wyszła przeróbka „Solitude”. Jej obecność nie powinna dziwić – zespół uczestniczył już przecież w hołdzie dla Kiss, klasyka hard rocka nie jest mu obca. Spokojny w oryginale flet Iommiego zastąpiono szalejącą trąbką, na płycie zresztą obecną i poza coverem. W tym miejscu należy pochwalić kunszt najistotniejszego chyba gościa obsługującego właśnie ten instrument – zagrał na nim Mathias Eick, znany z Jaga Jazzist i współpracy z Patem Methenym czy Chickiem Coreą. Wzbogacił o szczyptę free jazzu „All the Love” i „przekrzykiwał” się ze wspartą elektroniką perkusją w „Let the Children Go”. Pamelia Kurstin, jedna z najbardziej cenionych współczesnych thereministek, dodała „Funebre” i „Eos” kosmicznego, niepokojącego wydźwięku. Nic dziwnego, że po theremin często sięgali twórcy soundtracków do obrazów SF i horrorów. Wśród gości znalazł się również Christian Fennesz, który dołożył w krańcowej części „Vigil” trochę typowego dla siebie hałasu – na początku jest spokojniej, a zaakcentowana klawiszami melodia nie chce wyjść z głowy. Kwartet smyczkowy odegrał swoją rolę, choć na pierwszy plan wysunął się tylko w pierwszym i ostatnim utworze. A wszystko razem nadal brzmi zgrabnie i profesjonalnie. Tylko i aż tyle.
Właśnie dlatego nowa propozycja Norwegów byłaby świetnym albumem zespołu anonimowego, ale sygnowana nazwą Ulver – zawodzi. Grupa była ponadgatunkowym fenomenem, jakich we współczesnej muzyce niewiele. Dlatego kochali ją zarówno fani Darkthrone, King Crimson, Coil, jak i Mogwai. Obecnie jest jedną nogą na ścieżce, na której nie pomogą image i genialne zdjęcie na okładce – zjawisko zjawiskiem być przestanie. Na razie do płyty wracać będę. Z niepełną, przerywaną, ale całkiem sporą przyjemnością.
Skład:
Kristoffer G. Rygg, Jorn H. Svaeren & Tore Ylvizaker
Goście:
Oslo Session String Quartet: Hans Josef Groh - wiolonczela; Dorthe Dreier - altówka; Andre Orvik - skrzypce; Vegard Johnsen – skrzypce (1,4 i 9). Hans Josef Groh solo w 3.
Mathias Eick - trąbka (2, 6 i 7);
Christian Fennesz – elektronika (4);
Espen Jorgensen – gitara akustyczna (4), gitara elektryczna (3, 7);
Pamelia Kurstin - theremin (1, 8).