Zakończona właśnie druga odsłona organizowanej pod hasłem asymetryczności imprezy potwierdziła to, co pewne wydawało się już przed rokiem: w stolicy Dolnego Śląska pojawiło się kolejne obok Wrocław Industrial Festivalu wydarzenie skierowane do fanów mrocznych i nieradiowych tonów, znaczące w skali europejskiej. Skupiwszy się na podobnej destrukcyjnym klimatem, ale innej stylistycznie muzyce niż WIF, Asymmetry Festival świetnie się z nim uzupełnia.
Jest dobrze, czyli ryk i mrok powykrzywiane
[„Asymmetry Festival 2010” - recenzja]
Zakończona właśnie druga odsłona organizowanej pod hasłem asymetryczności imprezy potwierdziła to, co pewne wydawało się już przed rokiem: w stolicy Dolnego Śląska pojawiło się kolejne obok Wrocław Industrial Festivalu wydarzenie skierowane do fanów mrocznych i nieradiowych tonów, znaczące w skali europejskiej. Skupiwszy się na podobnej destrukcyjnym klimatem, ale innej stylistycznie muzyce niż WIF, Asymmetry Festival świetnie się z nim uzupełnia.
‹Asymmetry Festival 2010›
Asymetrycznym głównym nurtem jest ciężki, odwołujący się do tradycji Neurosis (stąd np. Neuro Music Contest – powiązany z imprezą konkurs dla początkujących zespołów) poszukujący metal i rock, ale od tego centrum sporo jest odstępstw zarówno w stronę samego poszukiwania, jak i samej ciężkości. Festiwal znajduje się na muzycznej mapie Wrocławia od niedawna, podobnie jednak jak za pierwszym razem zgromadził imponujący zestaw wykonawców. Do największych, choć niekoniecznie najciekawszych gwiazd tegorocznej edycji należy zaliczyć projekt Justina Broadricka Jesu, tworzący funeral doom metal zespół Esoteric czy avantrockową, związaną z Mr. Bungle grupę Secret Chiefs 3 i elektroniczno-triphopową formację EZ3kiel.
29 kwietnia: The Mount Fuji Doomjazz Corporation, Zu, Bong-Ra, Drumcorps
Pierwszy dzień festiwalu najbardziej ze wszystkich wyróżniał się stylistycznie: rozpoczęty został koncertem The Mount Fuji Doomjazz Corporation, czyli mroczniejszej, tworzonej przez tych samych muzyków wersji The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble. Było to otwarcie huczne – występ okazał się jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym podczas tych kilku dni. Wbrew nazwie, grupa nie ma zbyt wiele wspólnego z jazzem – obraca się raczej gdzieś między dark ambientem, drone’em a muzyką filmową. W tle sceny zresztą wyświetlany był „Człowiek słoń” Davida Lyncha, który jedynie potęgował i tak już magiczny klimat, po głośnych zaś, ale ostatecznie błogosławionych w skutkach krzykach jednej z fanek, widzowie usiedli na podłodze, co tak jak kameralne, smyczkowe numery kontrastowało z innymi punktami programu festiwalu. Jedyny mankament: występ trwał skandalicznie krótko.
Chwilę potem na scenie pojawiło się włoskie trio Zu, czyli twórcy piekielnie ciężkiego free jazzu, doprawionego punkową werwą i metalową masywnością. Ograniczający się do saksofonu, gitary basowej i bębnów, zdecydowanie lepiej niż na płytach wypadają na żywo, choć więc wydaje się, że koncert ustępował nieco temu zagranemu dwa lata wcześniej w tym samym miejscu, trudno było wyjść zeń niezadowolonym.
Druga połowa wieczoru to zupełna zmiana nastroju – Drumcorps i Jason Kohnen alias Bong-Ra (przy okazji gitarzysta The Mount Fuji Doomjazz Corporation) potraktowali audytorium breakcore’owymi bitami. Z występu pierwszego z nich pozostać w głowie mogły głównie niewydarzone próby wokalne, set Kohnena dostarczył jednak sporej porcji godziwej rozrywki.
30 kwietnia: Kylesa, Secret Chiefs 3, Year of No Light, Altar of Plagues, Dark Castle, Fat32
Historia zmian w planie drugiego dnia wydarzenia, związanych z anulowanymi przez niektórych wykonawców trasami, dobrze ukazuje gatunkowy przekrój festiwalu. Dawno już było wiadomo, że nie dojedzie Electric Wizard i nie wybrzmią w Firleju świetnie charakteryzujące atmosferę prostej i ciężkiej muzyki zespołu słowa „nuclear warheads ready to strike, this world is so fucked, let’s end it tonight”, w związku wszakże z erupcją islandzkiego wulkanu i paraliżem ruchu lotniczego swoją wizytę odwołał także zastępujący początkowo Electric Wizard kwartet Shrinebuilder. Tę nieco mniej już rockandrollową, choć nadal niekomplikującą zanadto formację, złożoną m.in. z członków Neurosis i Om, organizatorzy wymienili na – mających w składzie m.in. Treya Spruance’a i Trevora Dunna z Mr. Bungle oraz Timba Harrisa z Estradasphere – Secret Chiefs 3. Owa ekipa proponuje zaś pełną rytmicznych zwichrowań, różnorodną muzykę, kojarzącą się z twórczością dwu ostatnich wspomnianych grup. O ile można żałować odwołanych koncertów, o tyle nie sposób psioczyć na pojawienie się takiego zastępstwa – Secret Chiefs zagrali bardzo dobry koncert. Zakapturzeni, głośni, niekiedy pozwalali się wodzić wysuniętym na pierwszy plan skrzypcom, innym razem na czoło dawali wejść ciężkim, gitarowym fikołkom (a gitary zmieniał Spruance jak rękawiczki), często wplatali w swoje kompozycje przetworzone orientalne motywy.
Zatarli tym samym nie najlepsze wrażenie, jakie pozostawił po sobie przewidywalny i pretensjonalny występ Altar of Plagues. Jeszcze wcześniej, na samym początku wieczoru, na scenę wkroczył duet Dark Castle – bębniarz i wyposażona w gitarę wokalistka zaprezentowali surowy, ciężki i chwytliwy na swój sposób doom metal – a po Secret Chiefs przyszedł czas na nieporywający, ale niezły koncert postmetalowego Year of No Light. Nie jest to muzyka oryginalna, jednak ta zręczna wariacja na temat Neurosis potrafi, co wydaje się sednem tego typu muzyki, całkiem przyzwoicie zahipnotyzować.
Największym zaskoczeniem okazał się jednak występ podróżującego wraz z Secret Chiefs 3, ale niewidniejącego w festiwalowej rozpisce projektu Fat32. Perkusyjno-klawiszowy duet pojawił się w charakterze niespodzianki na scenie w Firlejowskiej kawiarence, gdy na sali koncertowej instalowała się Kylesa. Artyści pokazali niemałą wirtuozerię, wygrywając połamane rytmy z nadzwyczajną prędkością i przedstawiając muzykę opierającą się co prawda na indywidualnych popisach, ale niepozbawioną ikry i inteligentną; pot lał się z nich strumieniami, lecz jeśli spojrzeć na zachwycone twarze publiczności – chyba warto było się zmęczyć.
Sama Kylesa, reprezentująca raczej mniej ambitną stronę festiwalu, udowodniła, że gwiazdą dnia jest nie bez powodu – swoje nieskomplikowane, rytmiczne kompozycje Amerykanie zagrali tak żywiołowo, że nie znalazł się najpewniej nikt, kto nie kiwał chociaż głową, mimo późnej pory i poprzedzających koncert grupy pięciu godzin muzyki. Można narzekać na brzmienie i niedostatki wokalne, ale na litość – to jest prosty, brudny rock!
1 maja: Jesu, Final, Black Shape of Nexus, Tesseract, Time to Burn, Kasan
Pierwszy maja, czyli dzień trzeci, rozpoczął się prezentacją grupy Kasan. Niestety – jak na muzykę tak odtwórczą, kojarzącą się z Pelican czy Mogwai, udanych momentów było zbyt mało. Wielu gra w ten sposób, więc aby miało to sens, trzeba pokazać utwory wyjątkowo umiejętnie skomponowane, a w tym wypadku trudno mówić o sukcesie na tym polu.
Drugim gościem Firleja byli tego dnia Francuzi z Time to Burn – ich pełen agresji i wrzasków występ to najbardziej ekstremalna strona festiwalu. W uzyskaniu takiego wrażenia pomagało podkręcone bardziej niż zwykle nagłośnienie, co wraz z dudniącą muzyką mogło zmęczyć.
Później na scenie pojawiła się formacja Tesseract. O ile instrumentalnie ich matematyczny metal zdaje się lokować nieco powyżej gatunkowej średniej, o tyle niezłe wrażenie psuło po pierwsze brzmienie, po drugie – tragiczna strona wokalna.
Bardzo korzystnie wypadła za to grupa Black Shape of Nexus. To jeden z zespołów, które – przynajmniej na żywo – z powtarzalności potrafią uczynić zaletę: przytłaczające, powolne kompozycje zbudowały nastrój, jakiego brakowało poprzednim występom. Szkoda, że tak mało było fragmentów czysto instrumentalnych – co prawda niedźwiedzie ryki wokalisty dobrze pasują do mocarnych riffów, ale niwelują trochę ich transowy charakter.
Wydarzeniem wieczoru miał być wszakże koncert Jesu Justina Broadricka. Ten lubujący się w nazywaniu swoich projektów Imieniem Bożym muzyk (obok gwiazdy Asymmetry tworzył także God i Godflesh) zagrał ostatecznie dwukrotnie: po występie uwzględnionego w planie zespołu – w ramach kolejnej festiwalowej niespodzianki – pokazał się na scenie jeszcze jako Final. Sceniczne oblicze Jesu to śpiewający gitarzysta Broadrick, basista Diarmuid Dalton oraz komputer, służący za perkusję i emitujący gros innych tonów. Mimo jednak, że tylko część muzyki grana była na żywo, nieco ponad godzinę z duetem można zaliczyć do udanych. Miały prawo niekiedy irytować delikatne partie wokalne, w wersji koncertowej ledwo wydostające się zza ściany dźwięków, ale taki już jest charakter utworów projektu, łączącego ciężar z melancholią; poza tym, choć czasem występ się dłużył, artystom udało się wciągnąć słuchaczy. Późniejszy krótki występ Final pokazał inną interesującą stronę działalności Broadricka, jednak przez nocną porę (początek około godziny 1:30) arytmiczna i nieśpieszna muzyka mogła znużyć, zwłaszcza że nawet z przodu sali słychać było głośne rozmowy zmęczonego audytorium.
2 maja: Esoteric, Mouth of the Architect, Necro Deathmort, Moja Adrenalina
Zwycięzca konkursu Neuro Music, mathcore’owy zespół Moja Adrenalina, zaskoczył iście zwierzęcą energią, kojarzącą się z występami The Dillinger Escape Plan. Gitarzyści rzucali się po scenie, wokalista zaś, ignorując barierki, krążył między podwyższeniem a publicznością. W świetle takiego zapału braki muzyczne schodziły na dalszy plan.
Gitarowo-elektroniczny duet Necro Deathmort zaproponował gatunkową mieszaninę: szumiący ambient i dźwiękowe plamy przeplatali żywymi bitami, zakończyli zaś utworem opartym na mocnym, metalowym riffie. Całość momentami wydawała się rozwlekła i mało spójna, ogólnie jednak, ukazując pomysłowość tandemu w większości dotykanych przezeń muzycznych dziedzin, pozostawiła pozytywne wrażenie. Zwłaszcza że najatrakcyjniejszymi zdały się pierwszy i ostatni numer.
Wreszcie przyszedł czas na najsilniej przyciągający wielu magnes wieczoru – klasycznie postmetalowy (jeżeli można już użyć takiego określenia) zespół Mouth of the Architect. Koncert gwiazdy, której twórczość lokuje się w samym festiwalowym stylistycznym centrum, musiał się podobać – trzej krzyczący w różnych konfiguracjach wokaliści (jeden z nich grał przy tym na klawiszach, dwu – na gitarach) pokazali, że nawet podobne z pozoru ryki mogą przybierać różne barwy, przede wszystkim jednak czarowała warstwa instrumentalna. Psychodeliczna, emocjonalna, a zarazem majestatyczna i melodyjna. Mógłby to być najjaśniejszy punkt dnia, ale…
Właściwą część wydarzenia (dzień później na powiązanej imprezie Free Asymmetric Wrocław – niebiletowanej i plenerowej – wystąpiła grupa EZ3kiel) zakończyli weterani funeral doom metalu – Esoteric. Koncert zaplanowano na dwie godziny, a wraz z bisami potrwał jeszcze dłużej, co uczyniło z niego zdecydowanie najobszerniejszą prezentację jednego zespołu w ciągu czterech festiwalowych wieczorów. Nic dziwnego, skoro przeciętny utwór formacji zajmuje około 15 minut. Masywne, budowane za pomocą trzech gitar kompozycje, które zazwyczaj w miejscu, gdzie przyzwoity numer powinien się skończyć, stają się jeszcze cięższe i wolniejsze, tym większe wrażenie robiły dzięki bardzo dobremu brzmieniu. Warczenie Grega Chandlera wydawało się jedynie dochodzącym z oddali szmerem, pozwalając hipnotyzować potężnym riffom. Obraz dopełniany był przez – nadal ciężkie – kosmiczne pasaże, to wszystko zaś, z pomocą oszczędnej oprawy wizualnej, złożyło się na wspaniały, w pewien sposób odurzający występ. Przykre, że wiele osób do niego nie dotrwało i sala świeciła pustką; być może dlatego, że – w przeciwieństwie do dokonań większości innych wykonawców – twórczość Esoteric jest duchem nie z XXI wieku, ale z lat 90.
Wybrzmiały ostatnie dźwięki i, gdy nie brać pod uwagę w zasadzie niezależnej poniedziałkowej majówki, Asymmetry Festival 2010 zakończył się. Liczba punktów programu musiała nieść za sobą także porcję mniej udanych koncertów, jednakże jeśli spojrzeć na całokształt – trzeba odnotować sukces. Trudno stwierdzić, jak długo będzie trwać zbiorowa (w Polsce wywołana nie bez pomocy organizatorów imprezy) fascynacja muzyką prezentowaną przez sprowadzanych do Wrocławia i podobnych artystów, wydaje się jednak, że festiwal przetrwa niezależnie od tego. Nawet jeśli koniunktura będzie za kilka lat mniej korzystna (niektórzy powiedzą, że już dzisiaj ma swój szczyt za sobą), to wydarzenie oferuje zbyt wiele zbyt wielu, by mogło odejść w niebyt. I bardzo dobrze.