Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 17 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Sebastian Chosiński
‹Kidusz Haszem›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorSebastian Chosiński
TytułKidusz Haszem
OpisTym razem Sebastian zabiera nas w mroczne czasy końca lat trzydziestych – w zmierzch, w czerwoną noc, w tajemnicę…
Gatunekdramat, historyczna, obyczajowa

Kidusz Haszem

« 1 3 4 5 6 »
– Wszystko, czego nie można udowodnić, jest nieprawdziwe? – Nie wiedział, dlaczego za to pytanie ojciec obił go paskiem po pośladkach. Zrozumiał to dopiero po latach, kiedy wbrew własnej woli, ale na wyraźne żądanie matki został także zapisany do jesziwy. Wielebnego rabina Eliezera Zanwila również bardzo irytowały tego typu niegodne pobożnego Żyda dywagacje.
W niczym jednak nie zmieniało to faktu, że zamek stał i z każdym rokiem coraz bardziej zaprzątał umysł Libra. Nie tylko zresztą jego; wielu rówieśników, obojętnie czy wywodzili się z rodzin polskich, białoruskich czy żydowskich, wyprawiało się wiosennymi i letnimi wieczorami do zamku. Opowiadali potem niestworzone historie o tym, kogo spotkali za murami i jakie skarby się tam kryją. Liber wsłuchiwał się w te opowieści z pąsami na policzkach, żałując jednocześnie, że w żadnej z omawianych wypraw nie wziął udziału. Czuł się z tego powodu gorszy, mniej doświadczony i atrakcyjny dla dziewcząt, które szczególną estymą darzyły właśnie „zdobywców”, jak ich powszechnie w gimnazjum określano.
Stanąwszy na skraju ogrodu, Liber podniósł wzrok ku szczytowi góry, na której wznosił się zamek. Zachodzące za jego murami słońce niepokojąco czerwieniało. Cień wydłużył się tak bardzo, że nieomal sięgnął stóp Libra; wił się przed jego oczyma, jakby zachęcał do zrobienia pierwszego kroku, a potem następnego i jeszcze jednego. Młodzieniec poczuł się jak zahipnotyzowany; nie był w stanie otrząsnąć się z odrętwienia – nie był w stanie odmówić tak kuszącemu zaproszeniu.
Słońce skryło się jeszcze bardziej i teraz już cień w całości pochłonął postać mężczyzny. Przekroczył granicę strachu i niespełnienia, po raz pierwszy od wielu lat poczuł się dorosły, a swoją dojrzałość mógł udowodnić, spełniając marzenie z dzieciństwa i młodości.
Przebiegł przez pole ciągnące się aż do wzniesienia, a potem zaczął się wspinać, zrazu ostrożnie, później coraz pewniej. Po kilku minutach, zlany potem, stanął pod murami zamczyska. Z góry wydawało mu się, że spoczywające w dolince miasteczko nie ma przed nim żadnych tajemnic. Obdarzony doskonałym wzrokiem dostrzegał w oddali rodzinny dom i położone kilkadziesiąt metrów dalej podupadające gospodarstwo Ostapienków. Jego uwagę zwróciło jednak zupełnie co innego. Na drogę prowadzącą do miasta od wschodu wjechała kawalkada wozów.
Piętnaście… szesnaście… siedemnaście… – liczył, bezgłośnie poruszając ustami.
Wozy zatrzymały się na przedmieściu, po czym wysypali się z nich żołnierze w nieznanych mu dotąd mundurach. Rozpłynęli się dwoma strumieniami, zamykając miasteczko ze wszystkich stron. Zająwszy pozycje wyjściowe, czekali na rozkaz; gdy ów padł, ruszyli. Szli od domu do domu, wyciągając na ulice mieszkańców; do opornych strzelali, a ich chaty puszczali z dymem. Nie oszczędzili nawet zabudowań Ostapienków. Kto wie, czy gdzieś za piecem, na barłogu, nie odsypiał porannej libacji Janka…
Liber z niedowierzaniem przecierał oczy.
Czy to dzieje się naprawdę? – Komu jednak miał zadać to pytanie. Dokoła nie było nikogo. Nad miastem unosiły się smugi dymu, gdzieniegdzie przez kordon żołnierzy przedzierała się samotna osoba; jeśli udało jej się dopaść lasu, miała szanse na przeżycie, większość jednak ginęła pośrodku pola przeszyta serią z karabinów maszynowych.
Ojciec, matka, Maryna! – krzyczał w duchu. – Ja muszę!… – Próbował zerwać się z miejsca, zbiec w dół, w dolinę, pognać do miasta, aby ratować najbliższych, ale nie był w stanie zrobić choćby kroku. Jego stopy ważyć musiały tony, skoro nie mógł oderwać ich od podłoża.
I wtedy dostrzegł wspinającego się ku niemu żołnierza. Był w takim samym mundurze, co tamci; przewiesił przez ramię broń, aby nie utrudniała mu wspinaczki. Może nawet coś krzyczał do Libra, ale bicie oszalałego serca zagłuszało każdy dźwięk docierający doń z zewnątrz. Nie miał pojęcia, czego może od niego chcieć żołnierz; wolał jednak nie czekać, aż ten stanie z nim twarzą w twarz. Obrócił głowę w bok, jeszcze raz dokonał nadludzkiego wysiłku, starając się unieść do góry stopy i prawie przewrócił się, gdy okazało się to dziecinnie proste.
Przywarł do muru; zimne kamienie rozkosznie chłodziły rozgrzane czoło, policzki, dłonie. Biegł wzdłuż umocnień, mając nadzieję, że w którymś momencie odnajdzie furtkę lub niedomknięte drzwi. Tym bardziej, że czerwonoarmista wdrapał się już na wzniesienie i właśnie sięgał po broń, by wycelować ją w uciekającego Libra.
Pierwszy pocisk przeleciał z wizgiem tuż obok prawego ucha; Liber instynktownie skulił się i dalej biegł już nienaturalnie pochylony. Żołnierz wycelował po raz drugi, tym razem mierzył dłużej, dokładniej. Liber kątem oka zarejestrował jego postawę strzelecką, wysuniętą do przodu lewą nogę; miał wrażenie, że widzi nawet palec pociągający za spust, kiedy nagle pchnięty przezeń kamień w murze pociągnął go za sobą w czarną otchłań.
Znalazł się po drugiej stronie.
Druga strona – tak pomyślał o tym miejscu, choć nie wiedział, co się kryje, a nawet – co się powinno kryć pod tym pojęciem. W każdym razie czuł się tu bezpieczny.
Jak przez mgłę widział żołnierza błądzącego wokół miejsca, w którym Liber nagle zniknął, rozpłynął się pośród kamieni – tak to właśnie musiało wyglądać z jego punktu widzenia. Czerwonoarmista krzyczał coś do niewidzialnego wroga, lżył go, wygrażał karabinem, w końcu – straciwszy całkiem nadzieję na jego pojmanie – siadł zrozpaczony na ziemi i ukrył twarz w dłoniach. Jakaż straszna kara musiała czekać go za niewykonanie rozkazu!
Liber stał tuż obok, miał Rosjanina niemal na wyciągnięcie ręki, a jednak dzieliło ich tak wiele – granica dwóch światów. Żołnierz podniósł się i jeszcze raz, ze wściekłością na ogorzałej, czerwonej od wódki twarzy jął kopać kamienny mur, złorzecząc całemu światu. Żyd z trudem powstrzymywał się od śmiechu, tak żałosny wydał mu się człowiek po drugiej stronie muru.
Minęło kilkanaście minut, nim ten, całkiem opadłszy z sił, dał wreszcie za wygraną. Zrobił w tył zwrot i powolnym, pełnym rezygnacji krokiem ruszył ku dolinie. Na krawędzi wzniesienia odwrócił się jeszcze, zdjął z ramienia byle jak przewieszony karabin i wycelował w mur, dokładnie w to miejsce, za którym stał Liber.
Gdy Rosjanin oddał strzał, a skierowana w niego kula w ostatniej, jak mu się zdawało, chwili odbiła się od kamienia i poszła rykoszetem, coś w Librze pękło. Zawył ze wściekłości głosem tak przeraźliwym, że aż sam skurczył się ze strachu, kiedy dotarło doń odbite od zamkowych ścian echo. Cała nagromadzona w nim nienawiść w jednym momencie wydostała się na zewnątrz.
Czerwonoarmista zamarł w miejscu. Chwilę później mógł zauważyć wyłaniające się z muru olbrzymie kamienne ręce; strzelał do nich jak oszalały, ale kule odbijały się tylko głucho i ginęły w okolicznych chaszczach. Stopy ugrzęzły w ziemi, splecione korzeniami drzew; nie był w stanie zrobić kroku w przód ani w tył. Kamienne dłonie ujęły jego ciało i pociągnęły ku murom, na których chwilę później roztrzaskały się jego kości.
Liber przestał wyć. Położył się na ziemi i, szlochając, długo dochodził do siebie. Ziemia była wilgotna od jego łez.
Ojciec, matka – brzęczało mu nieustannie w głowie. – Ja muszę!… – powtarzał w nieskończoność. Czekał jednak na odpowiednią chwilę, wiedząc, że od tej pory nie wszystko już zależy tylko i wyłącznie od niego.
Dopiero kiedy słońce całkowicie skryło się za linią horyzontu, udało mu się przekroczyć mur. Potknął się o leżący na ziemi karabin i podniósł go. W świetle księżyca widział miasteczko zasnute czarnym złowrogim dymem. Nie miał jednak wyboru – tam byli jego najbliżsi! Ostrożnie, rozglądając się na boki, zszedł ze wzgórza i przeszedł przez ogród. Dym spalonych chat i ludzkich ciał drażnił nozdrza; chciało mu się na przemian kaszleć i wymiotować. Ale musiał zachować ciszę; nieprzyjaciele mogli przecież porozstawiać warty.
Ukrywał się w cieniu i sam był jak cień. Mijał leżące na ulicach zwłoki, przechodził obok żywych, którzy zachowywali się jak oszaleli; może dlatego go nie dostrzegali. Wszedł do gospody – a raczej tego, co z niej zostało, kiedy już dotlił się ogień. Spalone do połowy ciało Szmuela poznał po chałacie, Szoszę po staromodnych, noszonych przed laty jeszcze przez jej świętej pamięci matkę butach.
Dalej, dalej! – pchał go instynkt. Od zgliszcz ratusza wciąż buchało ciepło. Między ciałami zabitych strzałem w tył głowy spacerowały szczury. Gryzoni nic nie mogło odstraszyć. Starał się oddalić od siebie myśl, co znajdzie w domu, ale ta powracała – nieznośna, przejmująca, jak okaleczona psychika dziecka. Nie szedł już, ale biegł w jakimś niewyobrażalnym szaleństwie, jakby opętał go dybuk; po drodze zgubił karabin, nie cofnął się jednak; wiedział, że ta broń nie będzie mu potrzebna.
« 1 3 4 5 6 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Hot 31
— Aleksander Krukowski

Honorowy obywatel
— Sebastian Chosiński

Tryptyk wojenny: Nocą umówioną, nocą ociemniałą
— Sebastian Chosiński

Tryptyk wojenny: Niech ogarnie cię lęk
— Sebastian Chosiński

Wielki Guslar: Gdzie woda czysta i trawa zielona
— Sebastian Chosiński

Tryptyk wojenny: Nic już nie słychać
— Sebastian Chosiński

Metanoia
— Sebastian Chosiński

Ktoś mnie zawołał: Sebastian!
— Sebastian Chosiński

Bóg jest czystą nicością
— Sebastian Chosiński

Non omnis moriar
— Sebastian Chosiński

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.