WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Autor | Sebastian Chosiński |
Tytuł | Kidusz Haszem |
Opis | Tym razem Sebastian zabiera nas w mroczne czasy końca lat trzydziestych – w zmierzch, w czerwoną noc, w tajemnicę… |
Gatunek | dramat, historyczna, obyczajowa |
Kidusz HaszemSebastian ChosińskiKidusz Haszem– Złego diabli nie biorą… Tak przecież mówi wasze przysłowie? – upewnił się. Maryna, nieco uspokojona, stanęła na paluszkach, by pocałować go w policzek i, zrazu niechętnie, potem ponaglana przez Libra, z większym już przekonaniem ruszyła z powrotem do domu. Liber splunął przez ramię, jakby chciał odegnać od siebie złe duchy, i skręcił w uliczkę prowadzącą do rynku. Z okien kamieniczek sypały się przekleństwa posyłane pod nie wiadomo czyim adresem; choć wszyscy się domyślali, nikt nie był pewien w stu procentach, kogo należy obarczyć winą za niecodzienny o tej porze dnia harmider w miasteczku. Tymczasem w oddali rozległa się kolejna eksplozja. Głuchy wybuch, który spowodował jeszcze większy wybuch paniki. Liber przyspieszył kroku. Na rynku mieściła się siedziba miejscowych władz i posterunek policji. Jeśli ktoś miał być dobrze poinformowany co się dzieje, to właśnie oni. Widział już z daleka stojący w centralnym punkcie rynku pomnik jeźdźca na koniu, gdy nagle czyjaś ręka chwyciła go za kołnierz kurtki i wciągnęła do bramy. Na moment stracił równowagę i runął na ziemię. Kiedy próbował się podnieść, ukłuły go wycelowane dokładnie w jego pierś trzy lufy karabinów. Pierwsza myśl, że ma do czynienia z wojskowymi, rozpierzchła się jak stado przepiórek. Mężczyźni ci nie mieli bowiem na sobie żadnych mundurów, jedynie stare, powycierane marynarki i założone na ręce ponad łokciami czerwone opaski. – Ty kto? – spytał ten, który stał w środku, może najważniejszy z całej trójki, skoro pierwszy zabrał głos. – Liber Goldstadt – przedstawił się, przez cały czas klęcząc. – Żyd, znaczy się? Kiwnął potakująco głową. Na głupie pytania nie zwykł odpowiadać. – Dokąd idziesz? – Na rynek. – Broń masz? Liber powoli, by nie wzbudzać paniki, poklepał się po kieszeniach kurtki, a następnie – wyprostowawszy się już – również spodni. Nie uwierzyli mu, bo po chwili zrobili dokładnie to samo jeszcze raz. – Po co ty tam idziesz? – spytał ten sam, co poprzednio; w świetle budzącego się słońca wyglądał na najstarszego z całej trójki. Liber nie znał go, nie miał nawet pewności, czy jest tutejszy. Twarze dwóch pozostałych, znacznie młodszych, może nawet młodszych od samego Libra, wydawały mu się znajome; nie potrafił jednak dopasować ich do konkretnych imion czy nazwisk. – Dowiedzieć się, co to za wybuchy – wyjaśnił zgodnie z prawdą. – Wybuchy, i tyle! – usłyszał w odpowiedzi. – Nie lepiej to siedzieć w domu, u mamy, gorące mleko pić? Już chciał odpowiedzieć coś hardego, kiedy usłyszał za swoimi plecami czyjeś kroki i znajomy głos: – To młody Goldstadt, mieszka na przedmieściu, puśćcie go! Liber odwrócił się. Przed nim stał uśmiechnięty od ucha do ucha Janka Ostapienko. On również miał na ramieniu czerwoną opaskę, a w ręku pistolet. Skąd oni wzięli nagle tyle broni? – pomyślał Liber. Uścisnął dłoń podaną przez Jankę, a potem posłał nieprzyjazne spojrzenie pozostałej trójce. Mężczyźni opuścili karabiny i rozeszli się na swoje stanowiska, wyłapywać kolejnych mieszkańców zmierzających w stronę rynku. – Wybacz, stary – mruknął Janka. – Pomyśleli pewnie, żeś policjant. Usłyszałeś wybuch, to spieszysz na posterunek… – To źle? – zdziwił się Liber. Uśmiech przez cały czas nie schodził z twarzy Janki. Liber znał go od lat, ale nigdy nie widział aż tak radosnego. Bez wątpienia był on człowiekiem, któremu przyszłość jawiła się w jasnych barwach. – My już policji potrzebować nie będziemy… – wyjaśnił enigmatycznie Białorusin. – Policja zawsze jest potrzebna! – wtrącił Żyd. – Jeśli tak twierdzisz, to pewnie masz rację… Uczony jesteś! – Janka poufale klepnął go w ramię, tak mocno, że aż zabolało; rękę miał twardą, nawykłą do ciężkiej pracy na roli. – Ale to już inna policja będzie, nasza… – dodał. Przerwał na moment, biorąc głęboki oddech. Spojrzał w niebo i ręką zatoczył duży krąg, jakby objąć chciał nie tylko tę kamienicę, nieodległy zamek, miasto, nieboskłon, lecz także wszystko, co znajduje się poza ich polem widzenia. – Wszystko to teraz będzie nasze! – A ty kim będziesz? – Ja? – zamyślił się Ostapienko. – Człowiekiem będę, jak byłem do tej pory. – Rządzić nie chcesz? – Od rządzenia mądrzejsi ode mnie będą. O!… – krzyknął, jakby wpadł właśnie na genialny pomysł; palcem wskazującym ukłuł Libra prosto w pierś. – Takich jak ty nam potrzeba. Co to niejedną książkę w życiu przeczytali… – Na koniec zaśmiał się, ale jakoś tak nieszczerze, złowrogo. Liber odwrócił się od przyjaciela; nie chciał, aby ten zobaczył teraz jego twarz i wyrażającą skrajną dezaprobatę minę. – Iść muszę – stwierdził tylko. – Dokąd? – Zasięgnąć języka. – Więc idź, zasięgaj! Odprowadził go do ulicy i pożegnał, po raz kolejny mocno ściskając dłoń. Liber, nie zwracając uwagi na protesty pozostałej trójki, ruszył w stronę rynku. Zatrzymać go już nie mogli, a strzelać na pewno nie mieli odwagi. Zresztą, wcale nie był pewien, czy potrafią. Przed posterunkiem policji panował wzmożony ruch. Umundurowani mężczyźni wybiegali z budynku i wracali doń po chwili, zapakowawszy metalowe skrzynie na tył terenowego samochodu. Wokół zbierał się tłum gapiów; tłum jednak bardzo nietypowy, bo milczący, niemal nieobecny. Gapie przyglądali się policjantom, jakby ci odgrywali role w jakimś pantomimicznym przedstawieniu teatralnym. Biegali jak w transie, w ogóle nie zwracając uwagi na gęstniejący wokół nich kordon. W pewnej chwili nawet oni zamarli; z budynku obok, który pełnił rolę ratusza, wyszedł mężczyzna okołopięćdziesięcioletni w nienagannie skrojonym garniturze i kapeluszu na głowie. W rękach niósł dwie niezwykle ciężkie – z trudem bowiem utrzymywał je tuż nad brukowymi kostkami – walizki; mimo to dystyngowanym krokiem zmierzał do samochodu. Policjanci przerwali na moment swoje czynności i pomogli mu usadowić się na tylnym siedzeniu. Jeden z nich szepnął mu coś na ucho, po czym zniknął w korytarzu prowadzącym do posterunku. Tłum nie reagował; nie przejawiał żadnych uczuć ani emocji. Po pięciu minutach pojawił się na ulicy komendant posterunku. Zasalutował przed mężczyzną siedzącym w samochodzie i złożył raport: – Komisarz Jabłoński melduje, że oddział gotowy jest już do opuszczenia miasta, panie burmistrzu! Burmistrz bez słowa pochylił głowę, po czym uczynił w kierunku komendanta zapraszający gest ręką; policjant usiadł obok niego. Pozostała czwórka mundurowych zajęła miejsca na skrzyniach z tyłu. Odjechali nie żegnani nawet słowem. Liber ruszył za nimi, ale nie był w stanie dogonić samochodu; kierowca zresztą widząc, że ktoś rzucił się za nimi w pogoń, nacisnął jeszcze pedał gazu i wóz wkrótce zniknął Librowi z oczu, skręcając w jedną z bocznych ulic. Kiedy Liber wrócił na rynek, tłum biegał jak oszalały. Mężczyźni, kobiety, nawet nastoletnie dzieci, wszyscy z okrzykiem triumfu wpadali do opuszczonych przed chwilą budynków, wynosząc z nich, co tylko się dało unieść w rękach bądź na plecach. Nie powstrzymały ich nawet najbardziej siarczyste przekleństwa z ust młodego Ostapienki i jego trzech towarzyszy. Dopiero gdy padły ostrzegawcze strzały w powietrze, tłum znieruchomiał. Janka wyszedł mu naprzeciw; podszedł do niewiele od siebie starszego chłopaka trzymającego w ręku ozdobne krzesło i zdzielił go pięścią w twarz. Mężczyzna padł na bruk i zalał się krwią. W podobny sposób Ostapienko potraktował jeszcze troje młodych, po czym nie znoszącym sprzeciwu tonem oświadczył: – Wszystko ma wrócić na swoje miejsce, natychmiast! Liber trzymał się na uboczu; zauważył jednak, jak jeden z uderzonych przez Jankę mężczyzn podniósł się z ziemi i ze wściekłością w oczach ruszył ku Białorusinowi. Chciał nawet krzyknąć coś ostrzegającego w jego kierunku, ale Janka instynktownie poczuł, że ktoś zbliża się w jego stronę, odwrócił się natychmiast i wycelował w niego pistolet. Młodzieniec zamarł. – Sam mówiłeś, że kiedyś to wszystko będzie nasze, wspólne! – wygarnął Ostapience niemal prosto w twarz. – Kiedyś, to chyba znaczy, że dzisiaj, co?! Janka zaśmiał się na to obłąkańczo. |
Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.
więcej »— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.
więcej »...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak
Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak
Hot 31
— Aleksander Krukowski
Honorowy obywatel
— Sebastian Chosiński
Tryptyk wojenny: Nocą umówioną, nocą ociemniałą
— Sebastian Chosiński
Tryptyk wojenny: Niech ogarnie cię lęk
— Sebastian Chosiński
Wielki Guslar: Gdzie woda czysta i trawa zielona
— Sebastian Chosiński
Tryptyk wojenny: Nic już nie słychać
— Sebastian Chosiński
Metanoia
— Sebastian Chosiński
Ktoś mnie zawołał: Sebastian!
— Sebastian Chosiński
Bóg jest czystą nicością
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar
— Sebastian Chosiński