Ciemno, zimno i do domu dalekoAgnieszka ‘Achika’ SzadyCiemno, zimno i do domu dalekoPrelekcja o Indianach północnoamerykańskich nosiła intrygujący tytuł „Wichowoyake Makha – indiańskie opowiadanie świata”, przez co wielu słuchaczy, w tej liczbie i ja, sądziło, że dowiedzą się na niej czegoś o legendach, mitach i obyczajach. Niestety, prowadząca (ubrana w piękną, zamszową suknię z frędzlami, wyszywaną replikami zębów jelenia wapiti) ograniczyła się do przedstawienia jednego z wierzeń, które dotyczyły powstania pierwszych ludzi. Potem mówiła już głównie o domostwach i broni, a raczej nie mówiła, tylko czytała z kartki, co niestety nie pomogło prelekcji, bo przy czytaniu siłą rzeczy głos staje się dość monotonny. Dowiedzieliśmy się, że nie istnieje nic takiego, jak uniwersalna fajka pokoju i że Indianie w walkach z najeźdźcami często posługiwali się drewnianą atrapą strzelby z umocowanym ostrzem. W walkach międzyplemiennych największym honorem dla wojownika było nie zabicie wroga, lecz dotknięcie go gołą dłonią, co było dowodem wielkiej odwagi (i równie wielką hańbą dla dotkniętego). Nad spaghetti w barku podzieliłam się wrażeniami z przyjaciółmi, którzy z kolei pozytywnie ocenili starwarsowy konkurs Magdy Kozłowskiej, i udałam się na pierwsze piętro, lawirując między bogato zaopatrzonymi sklepikami. W korytarzu przed sala mangi i anime niósł się grzechot kolorowych przypinek wyeksponowanych w płaskim pudle, w którym młodzież grzebała niemal po łokcie. Dla odmiany w mangowym sklepiku na parterze można było nabyć poszewki na poduszki (niektóre o mocno erotycznej treści), kubki, plakaty i małe kalendarzyki z postaciami z japońskich kreskówek. Prelekcja Marcina Chludzińskiego dotyczyła smutnej doli kobiet na Dalekim Wschodzie. Przepraszam, w Azji Południowo-Wschodniej – Marcin wyjaśnił nam, że nie wypada używać terminów z epoki kolonialnej. Nawet poszczególne określenia niosą odmienne skojarzenia w różnych krajach – dla nas „samurajowie z Fukushimy” kojarzą się odwagą, honorem i wiernością, a dla Amerykanów – z walką skazaną na porażkę. Na początek Marcin opowiedział o dwóch rodzajach duszy: shi, która jest śmiertelna i połączona z ciałem, oraz tien, będącą zbiorowa duszą rodu, posiadającą wiedzę i przeżycia wszystkich poprzednich pokoleń. Kobieta, która wychodzi za mąż, traci tien swojego rodu i przyjmuje nową, mając również obowiązek czcić przodków męża jako własnych. Powiedział także, że mężatka musi zerwać wszelkie kontakty z rodzicami, choć na innej prelekcji w niedzielę usłyszeliśmy, że na czas pierwszej ciąży może przenieść się do matki. Ponieważ Chińczycy uważają, że „wychowywanie córki jest jak nawożenie cudzego pola”, małe dziewczynki są tam zabijane lub porzucane, co powoduje, że w niektórych regionach 98 mężczyzn przypada na jedną kobietę. Problem z kandydatkami na żonę jest rozwiązywany przez porwania lub… kupno przez internet. Najstarsza kobieta ma pełną władzę nad córkami i synowymi, które ma prawo maltretować fizycznie – one z kolei, po staniu się matronami rodu, wyżywają się na kolejnym pokoleniu. Co ciekawe, w środowisku biznesowym żona nierzadko wyszukuje mężowi odpowiednią kochankę, której posiadanie jest dowodem prestiżu. Okrutne traktowanie kobiet dotyczy z reguły wyznawców konfucjanizmu; podejście taoistyczne jest bardziej zorientowane na jednostkę, zatem kobieta ma prawo odejść do klasztoru, by tam doskonalić się w jakiejś dziedzinie, co ma jej zapewnić nieśmiertelność. Nie wiem, w czym konkretnie doskonałość zyskała Margaret Thatcher, ale ponoć jest ona jednym z bóstw taoizmu. Sobota Prelekcja o Robin Hoodzie została zastąpiona wykładem o energii (i nie, nie chodziło o siły okultystyczne), więc udałam się na spotkanie autorskie z Konradem Lewandowskim, potocznie zwanym Przewodasem. Przedstawił on dwóch pozostałych osobników siedzących za katedrą: „To jest prezes mojego warszawskiego fanklubu, a to jest prezes mojego lubelskiego fanklubu”. Ten drugi starannie modulowanym głosem zadawał pytania, a Przewodas wciąż mu przerywał, objaśniając, co widzimy na slajdach. Na slajdach widzieliśmy nadrzeczne plenery z jednej z książek tego autora, której jednak chyba większość sali nie znała. W każdym razie na pytanie, jak anioł może być ateistą, po długim milczeniu odpowiedziała tylko jedna dziewczyna, i w nagrodę dostała piękny album. Z sali padło pytanie, czy woźny sadowy nazwiskiem Lawendowski jest alter ego pisarza, który odparł: „Nie, moim alter ego są intelektualiści”. W sali było tak zimno, że nie dotrwałam nawet do połowy spotkania – ewakuowałam się do ciepłego barku, gdzie zobaczyłam osobnika z ciekawym napisem na koszulce: „On mnie zjadł, jestem w środku. Ratunku!”. Naleśniki z serem były jak zwykle smaczne. Na prelekcję Petera Wattsa „Rzeczywistość: mitologia doskonała” pierwotnie nie zamierzałam iść (opowieść o eksperymencie z gorylem na boisku piłkarskim już znam), ale zmieniłam zdanie po usłyszeniu wielce pochlebnym relacji z jego spotkania autorskiego. Oddajmy zresztą głos naszej redakcyjnej koleżance: Dostałam autograf od Wattsa, który moich spadkobierców, porządkujących bibliotekę, zapewne nieco zdziwi. Przede mną stał chłopak imieniem Szczepan. Watts pyta, dla kogo pisać: „For?” „For fan” „Fan??” No to chłopak tłumaczy, ze ma trudne imię, ja dodaję: „VERY Polish name”. Watts wziął na ambit. No to chłopak mówi. Watts robi się z deka blady. Wydawca podsuwa karteczkę, chłopak pisze: SZCZEPAN. Wydawca literuje. Watts myli się na czwartej literze i robi efektowny zawijas, żeby ratować resztki honoru. No więc kiedy przyszła moja kolej, poprosiłam o autograf dla Cranberry. Watts spojrzał nieufnie, wiec tłumaczę – że to ksywka, pochodząca od nazwiska panieńskiego i że tak, tak, taka mała czerwona jagódka. W końcu napisał – i jestem szczęśliwą posiadaczką autografu „For „Cranberry” – who obviously has something to hide”. Prelekcja odbyła się bez tłumaczenia, co jest dość kuriozalne, ale wybuchy śmiechu w odpowiednich miejscach sugerowały, że przynajmniej część obecnych doskonale rozumie język. Nie było to łatwe, bo Watts używał licznych określeń naukowych, pokazywał skany i schematy mózgu z obszarami odpowiedzialnymi za poszczególne części ciała (wiedzieliście, że ludzie po utracie stopy mają częste orgazmy?), omawiał istnienie tzw. ślepej plamki i generalnie wyjaśniał, w jaki sposób mózg nas oszukuje. Pokazał na przykład upiorne zdjęcia czegoś, co wyglądało jak otwarte rany, po czym na kolejnym obrazku okazało się, że to smakowite zawijane ciastka z jakimś kolorowym farszem. Na prelekcję Andrzeja Zimniaka lekko się spóźniłam, przeczekałam dyskusję o zagrożeniach płynących ze strony genetycznie modyfikowanej żywności i zanotowałam możliwości tworzenia takich wynalazków jak świecący bluszcz, rośliny chłodzące lub grzejące, żywe ubrania lub las produkujący prąd. Niestety, pisarz nie rozwinął tego wątku, który dla wielu osób byłby najciekawszy z całej prelekcji. Jednak dzięki pozostaniu w Auli I miałam dobre miejsce na prelekcję Andrzeja Pilipiuka o przedrewolucyjnych rosyjskich zamachowcach, tak nieudolnych, że można by niemal nakręcić o tym film. Nie umieli robić zapalników, choć istniały już wtedy granaty, przewozili 16 kilo dynamitu pociągiem oraz zamieszkiwali w drogich hotelach i zatrudniali się jako dorożkarze – żeby wygodnie im było doścignąć karetę danego oficjela i wrzucić do niej bombę. Na zakończenie usłyszeliśmy jeszcze o małoletnim Dzierżyńskim, który w czasie rewizji zjadł wywrotowe pismo w kanapce. Niestety, dalszy ciąg tego pasjonującego wątku Andrzej obiecał rozwinąć na swoim spotkaniu autorskim (będącym kolejnym punktem programu), w którym z przyczyn towarzyskich nie mogłam uczestniczyć. Niedziela Na prelekcji o przesądach Anna Lechańska opowiadała nam o religijnym pochodzeniu takich zaklęć jak abrakadabra i hokus-pokus (to drugie wzięło się ponoć od słów hoc est enim corpus meum czyli „oto jest ciało moje”). Zwyczaj ślubnych obrączek miał się jakoby wziąć z obwiązywania narzeczonej sznurem(?!). Spadające gwiazdy mogły być boginkami szukającymi kochanka na ziemi lub oznaką, że ktoś umarł. Z nowoczesnych przesądów prelegentka wymieniła szczęśliwe tablice rejestracyjne z dwiema cyframi obok siebie, piłkarzy niegolących się przed meczem oraz, rzecz jasna, przesądy maturalne – szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, że pierwszą literę na maturze trzeba pisać lewą ręką i pożyczonym długopisem. Prelekcja skończyła się sporo wcześniej, niż wynikało z harmonogramu, więc zdążyłam jeszcze na część spotkania autorskiego z Agnieszką Hałas, która między innymi wyznała, że lubi powieści Balzaca. Aby nie być kojarzona wyłącznie ze światem Krzyczącego, planuje niedługo wydać zbiór opowiadań o piekle, jednak ze swoim ulubionym bohaterem nie ma zamiaru rozstawać się na zawsze. „Piękno kosztuje sto tysięcy łez” było prelekcją o chińskim zwyczaju bandażowania kobiecych stóp. Jolanta Rebejko mówiła z zaangażowaniem, ilustrując swą wypowiedź slajdami ciekawie dobranymi, aczkolwiek nieco makabrycznymi w treści. Ponoć ten okrutny zwyczaj zapoczątkowała tancerka z cesarskiego dworu (a zakończył Mao). Miniaturowe stopy fascynowały mężczyzn, którzy jednak nigdy nie oglądali ich inaczej niż w skarpetce, bo wtedy cała fascynacja pryskała na widok ohydnych zniekształceń. Jako afrodyzjak żony podawały mężom jajko ugotowane w wodzie, w której obmywały sobie stopy. Nawiasem mówiąc, wszystkie trzy kobiety na widowni były w adidasach. Prelekcja o błędach popełnianych przez początkujących pisarzy nie odbyła się, podobnie jak na którymś poznańskim konwencie. No cóż, do trzech razy sztuka. Poszłam wobec tego na „Krucjaty – zderzenie dwóch sposobów walki”, ale Marek Konopacki nie przyciągnął mojej uwagi jak kiedyś na swojej prelekcji o łukach, więc poszłam pokręcić się trochę po terenie WYSPy w poszukiwaniu znajomych. Sklepiki konwentowe stopniowo się zwijały, a że przy przenoszeniu wielkich gabarytowo pudeł drzwi wejściowe były non stop otwarte, temperatura w holu niewiele różniła się od tej na zewnątrz. Wykład Agnieszki Hałas o trucicielach i truciznach przyciągnął dużo ludzi, co rzadko się zdarza na ostatnich punktach programu. Dowiedzieliśmy się o różnych truciznach roślinnego pochodzenia, o znanych mordercach (trucie uważa się za staromodną metodę zbrodni, ale niektórzy truciciele działali jeszcze po II wojnie światowej) oraz o chemicznych środkach bojowych; było też kilka porad praktycznych, na przykład, że strychninę najlepiej podawać w kawie, bo ma gorzki smak. Prelekcja Agnieszki była bardzo dobrze przygotowana, ze slajdami, w które autorka ewidentnie włożyła dużo pracy, i wraz z obiema prelekcjami Marcina Chludzińskiego oceniam ją najwyżej z całego konwentu. W mojej prywatnej czołówce mieszczą się też punkty programu dotyczące zjawisk atmosferycznych oraz słowiańskich miejsc kultu. Ogólnie konwent uważam za udany – udało mi się dobrze zbilansować życie towarzyskie oraz czas poświęcony na oficjalny program. Z kapowniczka Achiki Hayato: Wieloryb to takie ciemne mięso i smakuje jak… wieloryb. Dr Florek: Złośliwi mówią, że jak archeolog nie wie, do czego dana rzecz służyła, to mówi, że był to obiekt kultu. Lucek: Pytanie za ciasteczko: Uma Thurman w ten scenie nosi bardzo charakterystyczne… Jarosław Grzędowicz opowiada o Dniu Polskim w niemieckim domu kultury, na który przybyła znaczna liczba tubylców: Mówili po polsku, nie wiedzieć po co, a nie byli w tym wieku, żeby się, powiedzmy… osłuchali w pracy. Jarosław Grzędowicz: Autor czytający swój tekst to jest, powiedzmy, jakby kompozytor tańczył. I efekty są podobne. Kilm: Nie należy używać w streszczeniu zbyt dużo nazw własnych, bo czytelnik się pogubi i w końcu pomyśli, że to „Silmarillion” czyli książka telefoniczna elfów. Marcin Chludziński: Nie dajcie sobie wmówić, że cokolwiek wynaleziono poza Chinami. W księgarni Cranberry czyta napis na tablicy. Przewodas: Bycie woźnym sądowym w XVII wieku wymagało umiejętności wiedźmina, żeby dostarczyć pozew, wziąć pokwitowanie i ujść z życiem. Przewodas: Liwiec jest rzeką niebezpieczną. Kiedy tam byłem, to utopił się jakiś ksiądz. Cranberry: Prelekcja Zimniaka będzie po polsku! To jej zasadnicza zaleta. Andrzej Pilipiuk o którymś carze Rosji: Zajmował się alkoholizmem, homoseksualizmem, wojskiem… |
No przecież właśnie o to biega, że ja bez podpisu mało kogo rozpoznam. Tak, wiem, że Ciebie "rozpoznawałam' na czterech kolejnych konwentach. :-)
Skoro w Japonii nie ma emerytur, to z czego żyją starzy Japończycy? Czy tam po prostu musisz mieć dzieci, bo inaczej nikt ci jeść nie da?
Ustawowych emerytur nie ma, ale nikt nie zabroni odkładać w banku na fundusz emerytalny, więc przypuszczam, że tak właśnie robią.
"Skoro w Japonii nie ma emerytur, to z czego żyją starzy Japończycy?" -- z oszczędności, których mają znacznie więcej, niż by łaskawie "dostali" na starość od państwa (w cudzysłowie, bo trudno nazywać dostawaniem otrzymywanie niewielkiej zazwyczaj części pieniędzy wymuszonych wcześniej przez rzeczone państwo pod pretekstem systemu emerytalnego ;-)).
Czy Magda Kozak była pierwszą Polką w stanie nieważkości? Ilu mężów zabiła Lukrecja Borgia? Kto pomógł bojownikom Bundu w starciu z carską policją? I wreszcie zdjęcie jakiego tajemniczego przedmiotu pokazywał Andrzej Pilipiuk? Tego wszystkiego dowiecie się z poniższej relacji z lubelskiego konwentu StarFest.
więcej »Długie kolejki, brak podstawowych towarów, sklepowe pustki oraz ograniczone dostawy produktów. Taki obraz PRL-u pojawia się najczęściej w narracjach dotyczących tamtych czasów. Jednak obywatele Polski Ludowej jakoś sobie radzą. Co tydzień w Teleranku Pan „Zrób to sam” pokazuje, że z niczego można stworzyć coś nowego i użytecznego. W roku 1976 startuje rubryka „Praktycznej Pani”. A o tym, od czego ona się zaczęła i co w tym wszystkim zmalował Tadeusz Baranowski, dowiecie się z poniższego tekstu.
więcej »34. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi odbywał się w kompleksie sportowym zwanym Atlas Arena, w dwóch budynkach: w jednym targi i program, w drugim gry planszowe, zaś pomiędzy nimi kilkanaście żarciowozów z bardzo smacznym, aczkolwiek nieco drogim pożywieniem. Program był interesujący, a wystawców tylu, że na obejrzenie wszystkich stoisk należało poświęcić co najmniej dwie godziny.
więcej »GSB – Etap 21: Stożek - Ustroń
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 20: Węgierska Górka – Stożek
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 19: Hala Miziowa – Węgierska Górka
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 18: Markowe Szczawiny – Hala Miziowa
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 17: Hala Krupowa – Markowe Szczawiny
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 16: Skawa – Hala Krupowa
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 15: Turbacz – Skawa
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 14: Krościenko nad Dunajcem - Turbacz
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 13: Przehyba – Krościenko nad Dunajcem
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 12: Hala Łabowska - Przehyba
— Marcin Grabiński
I gwiazdka z nieba nie pomoże, kiedy brak natchnienia
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Tajemnica beczki z solą
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Serializacja MCU
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Od Lukrecji Borgii do bitew kosmicznych
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Półelfi łotrzyk w kanale burzowym
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Zwariowane studentki znów atakują
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Transformersy w krainie kucyków?
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Płomykówki i gadzinówki
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Jedyna nadzieja w lisiczce?
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Ken odkrywa patriarchat, czyli bunt postaci drugoplanowych
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
"Szkoda tylko, że identyfikatory rzadko kto nosił, poprzestając
na jaskrawożółtej opasce na nadgarstek. Nieco utrudniało to rozpoznawanie osób znanych na przykład z forów dyskusyjnych."
Biorąc pod uwagę Kto to pisze - ROTFL :o)