Szkielet Piłsudskiego i tajemnicze kamieniceJuż po raz dziewiąty w Lublinie odbyła się impreza artystyczna zwana Nocą Kultury. W tym roku motywem przewodnim było światło, co znalazło odzwierciedlenie w wielu instalacjach i dekoracjach. Można również było posłuchać najrozmaitszej muzyki, wsadzić palec w promień lasera, poczytać wiersz o motocyklu z oczami albo pooglądać filmy. A to, oczywiście, tylko mała część atrakcji.
Agnieszka ‘Achika’ SzadySzkielet Piłsudskiego i tajemnicze kamieniceJuż po raz dziewiąty w Lublinie odbyła się impreza artystyczna zwana Nocą Kultury. W tym roku motywem przewodnim było światło, co znalazło odzwierciedlenie w wielu instalacjach i dekoracjach. Można również było posłuchać najrozmaitszej muzyki, wsadzić palec w promień lasera, poczytać wiersz o motocyklu z oczami albo pooglądać filmy. A to, oczywiście, tylko mała część atrakcji. Docierając piechotą do placu Litewskiego zobaczyłam z daleka pomnik Piłsudskiego i pomyślałam: „Ale dziwnie go podświetlili, wygląda prawie jak szkielet… zaraz, zaraz, to JEST szkielet!” Z bliska okazało się, że marszałek wraz z Kasztanką zostali obszyci czarnym materiałem, na którym namalowano czy może wyświetlono z rzutnika kościec konia i jeźdźca. Jako miłośniczka twórczości Pratchetta, skojarzenia miałam nader sympatyczne – aczkolwiek, jak wiadomo, Śmierć Dysku jeździ na żywym koniu. Na skraju placu można było rozegrać partię wielkich szachów (wielkich – to znaczy z pionkami ponad półmetrowej wysokości) lub warcabów. Odbywał się też jakiś pokaz, myślałam, że tancerzy ognia, ale kiedy zza zbitej ściany widzów udało mi się wreszcie coś dojrzeć, zobaczyłam mężczyznę w stroju luźno kojarzącym się z XIX-wiecznym dyrektorem cyrku oraz kogoś przebranego za pandę, którą „dyrektor” usiłował poszczuć na jakiegoś niewidocznego dla mnie ninję. Może potem mieli w to włączyć ogień, ale nie chciało mi się czekać, bo i tak prawie nic nie widziałam zza ludzi. Ładny taniec z ogniem był za to kawałek dalej, na deptaku: dziewczyna z płonącymi wachlarzami wykonywała taneczno-marionetkowe ruchy w rytm dość niepokojącej muzyki. Jednak też niewiele widziałam, nawet mimo stawania na palcach. Fontanna na Placu Litewskim została podświetlona na różowo, a na trawie pod starymi drzewami ustawiono zmieniające barwę reflektory, przed którymi z upodobaniem ustawiały się dzieciaki, robiąc sobie zdjęcia. Latarnie przed deptakiem uzyskały jasnożółte trójkątne lampiony z materiału, a te na samym deptaku – czerwono-pomarańczowe z powiewających wstążek. Praktycznie rozmaite żółto-czerwono-pomarańczowe instalacje z podświetlanych stożków materiału stały się niejako znakiem firmowym Nocy Kultury, projektowane przez Jarosława Koziarę towarzyszą imprezie od początku jej istnienia. Na deptaku oczywiście tłumy, w ogródkach kawiarnianych wszystkie miejsca zajęte, panienki z klubu go-go przechadzały się w świecących kokardkach na głowach, gdzieś w bocznej uliczce tryskały iskry sztucznych ogni. Z małych wózków sprzedawano popcorn i watę cukrową, ktoś handlował też podświetlanymi gadżetami: najpopularniejsze okazały się niebieskie giętkie patyczki, z których można było zrobić bransoletki, opaski na głowę, naszyjniki albo nawet kolczyki. Widziałam mnóstwo młodzieży noszącej taką świetlną biżuterię. Przed redakcją lubelskiego dodatku do Gazety Wyborczej ustawiono wystawę zdjęć reportażowych z ostatniej dekady, a także pierwszych stron Gazety w Lublinie z różnych lat, poczynając od 1990, kiedy umieszczano tam bardzo mało zdjęć i zero reklam, za to sporo humorystycznych rysunków. Szkoda tylko, że plansze nie były w ogóle oświetlone, nie licząc ulicznych latarniami, które jednak niewiele dawały. Przy Bramie Krakowskiej skręciłam w prawo, bo chciałam obejrzeć szeroko reklamowaną instalację z sukienek-lampionów w uliczce Żmigród. Zanim jednak tam dotarłam, minęłam budkę, z której dochodziły przyjemne melodie reggae, aż zaczęłam iść tanecznym krokiem; zajrzałam na podwórko przy restauracji Zielony Talerzyk, gdzie ustawiono niewielką scenę i trwał koncert (jeden z wielu tej nocy) i w końcu skusiło mnie kolejne podwórko – jak się okazało, było to Podwórze Muminków, gdzie nieco wcześniej odbywały się różne atrakcje dla dzieci. Mur i komórki na węgiel pomalowano fragmentami ilustracji do „Muminków” – najbardziej rzucała się w oczy Buka oraz wyrastający z ziemi Hatifnatowie. Z ogromnych, starych drzew pośrodku podwórza zwisały płócienne kieszenie z książkami oraz kolorowe, drewniane literki, wydające się unosić w powietrzu. Była też piaskownica z foremkami oraz mała karuzela, bardzo pomysłowo napędzana rowerem. W opuszczonej kamienicy zwanej Domem Słów umieszczono liczne wystawy i instalacje, jeszcze z majowego Miasta Poezji. Przy wejściu leżały na półkach stare książeczki i czasopisma dla dzieci – nawet numery Płomyka i Płomyczka jeszcze z lat 50! Schody z ładną drewniano-metalową balustradą, na ścianie graffiti stylizowane na ilustrację z książki dla dzieci. Już same wnętrza były niezwykle klimatyczne: puste pokoje z piecami kaflowymi, tworzące istny labirynt, jak to w starych kamienicach: tu korytarz, tu amfilada, potem nagle znowu jakiś korytarzyk… Podniszczone drzwi, okna z nicianymi firankami, parkiet w zaskakująco dobrym stanie. Znienacka kuchnia z żeliwnym zlewem i piecem z cegieł. Oświetleniem były małe reflektory albo lampki biurkowe umieszczone w niektórych miejscach (ale były też pomieszczenia, gdzie należało wchodzić z latarką lub zadowalać się pomarańczoworudym miejskim światłem padającym przez okna). W mieszkaniu po prawej stronie na ścianach oraz piecach były naklejone i namalowane prace artystów z grupy zwącej się Maszin. Były tam fragmenty komiksu jakby z kapitanem Żbikiem, awangardowe wiersze, rysunki humorystyczne albo artystyczne. W szafce za lat 60. umieszczono monitor z nagraniem artysty objaśniającego wystawę, ale dźwięk był marnej jakości i nic nie zrozumiałam. Za to spisałam ze ścian kilka wierszy: Co by było, gdyby ludzie byli wierszami? Ludzie regularni Człowiek biały Ludzie z rymami męskimi Ludzie z rymami żeńskimi Ludzie wolni Haicy Ludzie konkretni Ludzie futurystyczni (Jacek Świdziński) bolą mnie uszy zabierz mnie do głuszy rano będzie inaczej mniej raczej tej nocy śnił mi się motocykl który miał oczy Mieszkanie po lewej było puste, z wyprutymi z sufitów przewodami i jakimiś remontowymi gratami walającymi się po kątach, a w kompletnie ciemnym korytarzyku siedział w kucki młody poeta w czymś dziwnym na głowie (oświetliłam go latarką w komórce, ale tylko na chwilę, bo nie chciałam świecić po oczach), co upodabniało ją do głowy owada, i trzymając przed twarzą zagięty kawał blachy, recytował dziwne wiersze z towarzyszeniem niepokojącej muzyki. Blacha dawała głuchy pogłos, a wszystko zostało jeszcze wzmocnione nagłośnieniem, więc efekt był dość niesamowity. W jednym pomieszczeniu – z tynkiem skutym ze ścian do gołej cegły – była wystawa interesujących grafik Joanny Wiszniewskiej-Domańskiej oraz trójwymiarowych instalacji graficznych w otwartych walizkach umocowanych do ścian. Na podłodze leżały drewniane kostki z literami wypisanymi różnymi krojami czcionki, a przez otwarte okna można było wyjrzeć na uliczkę Żmigród z wiszącymi nad nią lampionami zrobionymi z sukienek. Wynurzyłam się z powrotem na ul. Królewską i, przyłączywszy się do rozśpiewanej ekipy w strojach ludowych, ruszyłam do starego mostu na Bystrzycy, chwilowo przemianowanego na Most Kultury. Na moście ustawiono scenę, z której rozbrzmiewały jakieś rockowe rytmy; poza tym oraz stoiskiem z piwem i piłkarzykami nie było nic ciekawego, więc wróciłam. Przy Zamojskiej też nie było nic szczególnie ciekawego, za to naprzeciwko wylotu Bernardyńskiej niewielkie drzewo ktoś obwiesił pomalowanymi w kwiatki i motylki słoikami z zapalonymi świeczkami w środku. Dzięki przemyślnej konstrukcji z drucików świecące słoiki wydawały się unosić w powietrzu. W głębi szykowano do jakiegoś występu niewielką scenę ze zrujnowanymi domkami w tle, a obok świecącego drzewka na starych tablicach ogłoszeniowych instalacja z mchu w różnych odcieniach i fakturach głosiła „Karaluchy spod poduchy”. Na murze otaczającym pałac biskupi wisiały kwadratowe, białe tablice z podpisem „Wystawa niewidzialna”. Mniejszy napis był nieczytelny w ulicznym świetle, ale kiedy oświetliłam go latarką z komórki, dowiedziałam się, że wystawa staje się widzialna na ekranie smartfonu. Dziękuję uprzejmie. Oświetlony jaskrawozielono Stary Browar przyciągnął moją uwagę, więc weszłam. W bramie pani policjantka obmacała mi torebkę, czy nie mam bomby. Potrącana przez tłum zrobiłam zdjęcie rozwieszonych między budynkami szmacianych lampionów w kształcie szyszek chmielu i poprzyglądałam się wyświetlanej na ścianie animacji, którą wzięłam za reklamę, a która okazała się komputerową grą zręcznościową, polegającą na układaniu kółek zębatych w zaznaczonych miejscach – na koniec ukazywał się napis „Brawo! Uratowałeś browar w czasie poniżej 0,30”. To znaczy, w sumie BYŁA to reklama. Na dziedzińcu, z którego kiedyś odjeżdżały zaprzęgi i ciężarówki załadowane piwem, stały płócienne leżaki – można było rozsiąść się wygodnie i oglądać wyświetlane na ścianie krótkometrażowe filmy artystyczne. Jeden mi się spodobał: wyglądał jak kolaże fragmentów różnych zdjęć – postaci jakby z ikon, góry, mężczyzna we fraku – ale kamera przesuwała się jakby wnikając do środka. W wyłożonych białymi kafelkami pomieszczeniach, gdzie niegdyś warzono piwo, wisiały obrazy młodych artystów pod wspólnym tytułem „Bestialstwo”. Niektóre przedstawiały zabite zwierzęta łowne, inne przemawiającego Hitlera namalowanego w stylu op-art, dziewczynkę duszącą małe kaczuszki, jeszcze inne były abstrakcjami nie nasuwającymi żadnych drastycznych skojarzeń. W każdym razie znakomicie się to komponowało z industrialnymi wnętrzami pełnymi rur i ogromnych kotłów. Następnie przeszłam pod chmielowymi lampionami na tyły browaru, gdzie na wielkim, schodzącym w stronę rzeki placu ustawiono scenę rockową, spowitą w podświetlane dymy niczym w błękitny muślin. Jednak dla mnie o wiele ciekawszy był widok samego budynku, który od tej strony z powodu spadku terenu jest sporo wyższy, niż od ulicy, i rosną przed nim bardzo duże drzewa na bardzo małym, obmurowanym kawałeczku skarpy. Wszystko to efektownie popodświetlano na zielono. W narożniku placu stała wielka niczym hangar blaszana szopa, wibrująca od dochodzących ze sceny dźwięków. Wewnątrz było całkowicie ciemno, usiadłam na leżaku i podziwiałam kolorowe kompozycje świetlne rzucane na białe, wieloboczne rzeźby w tak niezwykły sposób, że wydawały się one poruszać. Opuściwszy teren browaru, ruszyłam Bernardyńską w górę – moją uwagę przyciągnęło wejście w jakiś dziedziniec, z zawieszonym w powietrzu napisem „Kino zmysłów”. Na dziedzińcu (Pałacu Sobieskich, jak się później dowiedziałam) wyświetlano film „Iluzja”, ludzie siedzieli na leżakach oraz leżeli na… starych łóżkach szpitalnych. Żywopłot ozdobiony był lampkami choinkowymi, a za nim, niemal niewidoczne, widniały oświetlone i zapraszająco otwarte drzwi do starej kamienicy, z napisem „Çekmece ask yeniden – do widzenia”. Więc weszłam. Nie był to dom mieszkalny, lecz dawne pomieszczenia Politechniki Lubelskiej, o czym świadczyły takie detale jak wisząca na ścianie stara instrukcja przeciwpożarowa oraz całkiem nowa kartka z regulaminem warsztatów kreślarskich. Z drugiej strony, niektóre pomieszczenia były tak maleńkie, że nie wyobrażam sobie prowadzenia tam jakichkolwiek zajęć… Może to były pokoje biurowe, ale takie na jednego pracownika – bo poza biurkiem i jakąś szafą nic by się tam nie zmieściło. Na schodach ktoś staranie, literami od szablonu, wypisał wiersz: są rekiny, które piszą miłosne listy do cieni samolotów spadających do morza - jeden spośród nich to ja Instalacja artystyczna składała się ze zdjęć – takich zwykłych, niewielkiego formatu – poprzyklejanych na ścianach lub stojących w ramkach na podłodze, a także z wyświetlanych w kolejnych pomieszczeniach krótkich, zapętlonych filmów, przedstawiających na przykład półnagiego mężczyznę układającego sobie na ramieniu cegły z wytłoczonym napisem „Lublin” albo kobiety (chyba Turczynki, sądząc po stroju) starannie czyszczącej wykładzinę podłogową. W najdalszym pomieszczeniu panował pachnący kadzidełkiem mrok, przeszyty zielonym promieniem lasera, wyglądającym jak wisząca w poprzek sali nitka. Kiedy jej dotknęłam, nastąpiła w tym miejscu eksplozja jaskrawego światła. Promień uderzał w niewielką lampkę ze świeczką-podgrzewaczem, ustawioną na mchu przed lustrem. Pośrodku pomieszczenia stała wanna z tryskającą z odpływu niewielką fontanną. Wanna była obłożona ręcznie robionymi cegłami z napisem „Lublin”. Przy oknie stało dwóch niemal niewidocznych w mroku mężczyzn, prowadzących przyciszoną rozmowę. Nie wiem, czy jeden z nich to nie był sam artysta. W każdym razie efekt całości był zupełnie niezwykły. Przeszłam Żmigrodem w stronę katedry, fotografując sukienkowe lampiony, po czym ruszyłam obejrzeć Stare Miasto. Wszędzie wędrowały tłumy ludzi; w Bramie Rybnej pozawieszano kolorowe ryby, na Placu Rybnym z balkonu wychylała się błękitna świecąca postać, przed restauracją grał na dudach chłopak w stroju eleganckiego dudziarza, na Placu po Farze ustawiono świetlną konstrukcję przypominającą białe drzewo. Sądziłam, że to nawiązanie do dębu, pod którym według legendy zasnął Leszek Czarny, jednak w programie instalację opisano jako Świecący obiekt zbudowany z mlecznej pleksi. Instalacja w symboliczny sposób zamyka pewne drogi, stawia granice i zadaje pytania o otwartość przestrzeni. Mocno już zmęczona zeszłam schodami ze skarpy, przeciskając się między rozgadaną młodzieżą, i na Placu Zamkowym wezwałam taksówkę. Przy Bramie Grodzkiej ktoś grał na akordeonie, ludzie śpiewali popularne piosenki, a nad błoniami zamkowymi wschodził wielki, zielony i nieco już wyszczerbiony księżyc. 19 czerwca 2015 |
Czy Magda Kozak była pierwszą Polką w stanie nieważkości? Ilu mężów zabiła Lukrecja Borgia? Kto pomógł bojownikom Bundu w starciu z carską policją? I wreszcie zdjęcie jakiego tajemniczego przedmiotu pokazywał Andrzej Pilipiuk? Tego wszystkiego dowiecie się z poniższej relacji z lubelskiego konwentu StarFest.
więcej »Długie kolejki, brak podstawowych towarów, sklepowe pustki oraz ograniczone dostawy produktów. Taki obraz PRL-u pojawia się najczęściej w narracjach dotyczących tamtych czasów. Jednak obywatele Polski Ludowej jakoś sobie radzą. Co tydzień w Teleranku Pan „Zrób to sam” pokazuje, że z niczego można stworzyć coś nowego i użytecznego. W roku 1976 startuje rubryka „Praktycznej Pani”. A o tym, od czego ona się zaczęła i co w tym wszystkim zmalował Tadeusz Baranowski, dowiecie się z poniższego tekstu.
więcej »34. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi odbywał się w kompleksie sportowym zwanym Atlas Arena, w dwóch budynkach: w jednym targi i program, w drugim gry planszowe, zaś pomiędzy nimi kilkanaście żarciowozów z bardzo smacznym, aczkolwiek nieco drogim pożywieniem. Program był interesujący, a wystawców tylu, że na obejrzenie wszystkich stoisk należało poświęcić co najmniej dwie godziny.
więcej »GSB – Etap 21: Stożek - Ustroń
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 20: Węgierska Górka – Stożek
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 19: Hala Miziowa – Węgierska Górka
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 18: Markowe Szczawiny – Hala Miziowa
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 17: Hala Krupowa – Markowe Szczawiny
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 16: Skawa – Hala Krupowa
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 15: Turbacz – Skawa
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 14: Krościenko nad Dunajcem - Turbacz
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 13: Przehyba – Krościenko nad Dunajcem
— Marcin Grabiński
GSB – Etap 12: Hala Łabowska - Przehyba
— Marcin Grabiński
I gwiazdka z nieba nie pomoże, kiedy brak natchnienia
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Tajemnica beczki z solą
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Serializacja MCU
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Od Lukrecji Borgii do bitew kosmicznych
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Półelfi łotrzyk w kanale burzowym
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Zwariowane studentki znów atakują
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Transformersy w krainie kucyków?
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Płomykówki i gadzinówki
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Jedyna nadzieja w lisiczce?
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Ken odkrywa patriarchat, czyli bunt postaci drugoplanowych
— Agnieszka ‘Achika’ Szady