O tych, którzy mają nas za głąbówPolska to w dużej mierze głupi naród. Trudno jednak zakładać, że do kin chodzą głównie ludzie zacofani. Trudno? Dla firm dystrybucyjnych wcale nie. Obserwując poczynania rodzimych dystrybutorów na polu tłumaczeń tytułów można dojść do wniosku, że to jedna z zaledwie czterech branż – poza mafijną, szołbiznesową i sejmową – gdzie dominującą zasadą jest brak zasad.
Piotr DobryO tych, którzy mają nas za głąbówPolska to w dużej mierze głupi naród. Trudno jednak zakładać, że do kin chodzą głównie ludzie zacofani. Trudno? Dla firm dystrybucyjnych wcale nie. Obserwując poczynania rodzimych dystrybutorów na polu tłumaczeń tytułów można dojść do wniosku, że to jedna z zaledwie czterech branż – poza mafijną, szołbiznesową i sejmową – gdzie dominującą zasadą jest brak zasad. Kadr z filmu "Nieustraszeni latynosi nigdy nie płaczą" Oryginalne tytuły filmów coraz częściej przekładane są na polski wbrew dobremu smakowi, logice, zdrowemu rozsądkowi czy nawet podstawowym zasadom marketingu. Zupełnie jakby od naturalnej i zrozumiałej chęci zysku ważniejsza zaczęła tu być chęć zrobienia z widza idioty. I to na wiele różnych sposobów. PRZEDŁUŻACZE Święte prawo marketingowe głosi, że najefektywniej sprzedają się, przyciągają wzrok hasła krótkie, najlepiej jednowyrazowe, acz treściwe. Dystrybutorzy nierzadko zdają się o tym nie pamiętać. Czy może nawet pamiętają, ale silniejsze okazuje się ich pokrętne wyobrażenie i lekceważący stosunek do rodaków. W takim przypadku robią to, co niektórzy zakompleksieni posiadacze niewielkich rozmiarów prąci: używają metody sztucznego przedłużenia. Do oryginalnego tytułu dokładają człon objaśniający, bo przecież Polaczkowi-prostaczkowi zawsze trzeba albo dwa razy powtórzyć albo bezpardonowo wyłożyć kawę na ławę. Tęgie głowy miesiącami obmyślają tego typu strategie, a ja nadal nie jestem przekonany, czy taki, dajmy na to, „Hitch” faktycznie zgromadziłby mniejszą widownię, gdyby nie zyskał miana „Hitcha: Najlepszego doradcy przeciętnego faceta” i pozostał po prostu „Hitchem”. Analogicznie rzecz się ma m.in. z „Blade’em” (przemianowanym na „Blade’a: Wiecznego łowcę”), „Ladykillers” („Ladykillers, czyli zabójczy kwintet”), „Seabiscuitem” („Niepokonany Seabiscuit”) czy „Mr Deedsem” („Mr. Deeds: Milioner z przypadku”). I żeby nikt, nie daj Boże, nie pomyślał, że „S.W.A.T.” to historia faceta zajmującego się łączeniem singli w pary, a „Garden State” jest tylko reklamówką popularnego soku – dostajemy odpowiednio „S.W.A.T. Jednostkę specjalną” i „Powrót do Garden State”. A że jednostki odpowiedzialne w dystrybucji za tłumaczenia to też ludzie – zdarza im się nie zdecydować, czy lepiej byłoby pozostawić tytuł pierwotny, czy jednak go przetłumaczyć. Wtedy otrzymujemy masło maślane („Clerks: Sprzedawcy”, „Art of War: Zasady walki”), ewentualnie wzbogacone fantazyjnym przymiotnikiem („The Wash: Hiphopowa myjnia”). Kadr z filmu "Żółć przeznaczenia" Powyższe przykłady to jednak ta łagodniejsza odmiana członów objaśniających. Zbędne, lecz przynajmniej nie przekłamujące ani dezorientujące. A do takich możemy zaliczyć np. „The Grudge” (uraza, żal, ansa) przełożony na „The Grudge: Klątwa” bądź „Hidalgo” na „Hidalgo: Ocean ognia” (gdy tymczasem Hidalgo jest imieniem konia!). „Basquiat” był reklamowany u nas jako „Basquiat: Taniec ze śmiercią”, co pomysłem jest o tyle durnym, że znawcy i sympatycy malarza i tak wiedzieli o kogo chodzi, a niezorientowani w temacie mogli zostać odstraszeni, biorąc całość za musical czy dokument o jakimś plemiennym afrykańskim tańcu. I te tłumaczenia nie są jednak jeszcze najgorsze. Prawdziwe kurioza mają miejsce wtedy, gdy dystrybutor zostawiając oryginalny tytuł stara się jednocześnie na swój ograniczony sposób streścić w polskim podtytule plot filmu („Doom Generation: Stracone pokolenie”, „Torque. Jazda na krawędzi”, „Dead Man Walking: Przed egzekucją”, „Monster′s Ball: Czekając na wyrok”, „Crossroads: Dogonić marzenia”). A gdy nawet obcojęzyczny tytuł jest na tyle oczywisty i banalny, iż wystarczyłoby go przetłumaczyć dosłownie, by nikt się nie czepiał – i tak musi do niego dokooptować jakiś ekstremalnie łopatologiczny zwrot („General′s Daughter” – „Sprawa honoru. Córka generała”, „The Haunting” – „Nawiedzony: Niektóre domy rodzą się złe”). OKREŚLACZE Stosunkowo zgrabny przeskok do kolejnej kategorii zapewnia polski tytuł filmu, który 29 lipca zagościł na naszych ekranach. Mowa o „The Wedding Date”, zinterpretowanym na potrzeby ociężałego umysłowo odbiorcy jako „Pretty Man, czyli chłopak do wynajęcia”. Na pierwszy rzut oka klasyczny przedłużacz, niefrasobliwie nawiązujący do kasowego hitu sprzed lat. Bardziej jednak pasuje do innej grupy: określaczy. Określają one głównego bohatera, czynność jaką wykonuje bohater (bohaterowie) bądź miejsce akcji w najprostszy z możliwych, najbardziej trywialny sposób. I dziwnym zbiegiem okoliczności oryginalne tytuły mają tu zawsze odmienne znaczenie, a bardzo często mają i klasę, są wdzięczne i dźwięczne. Kadr z filmu "Crazy Nurse: Pielęgniarka Zosia" I tak do określaczy głównego bohatera, które szczególnie blado wypadają na tle melodyjnego pierwowzoru, zaliczyć możemy „Hazardzistę” (w oryginale „Owning Mahowny”), „Smakosza” („Jeepers Creepers”) czy „Przyjaciela gangstera” („Tais Toi!” – fr. zamknij się). Topornie wyglądają też translacje filmów takich jak „Danny the Dog” („Człowiek Pies”), „Raising Helen” („Mama na obcasach”), „Plots with a View” („Zakopana Betty”), „Fanny and Elvis” („Chlopak na gwałt poszukiwany”). Ciekawi, jak zostanie teraz przełożony „Dreamer” Johna Gatinsa, skoro jakiś mędrzec dopiero co „Marzycielem” ochrzcił „Finding Neverland”. Zaskakuje przemianowanie „Les Choristes” na „Pana od muzyki” i skrócenie „Bulletproof Monk” do samego „Kuloodpornego”. Chociaż właściwie, patrząc po podejściu dystrybutorów, takie dziwne to nie jest. Pana od muzyki miał w podstawówce każdy, a chórzystami byli już nieliczni. Mogą nie kojarzyć. Podobnie jak skomplikowanego słowa „mnich” – nikt przecież w tym państwie nigdy nie oglądał filmów pokroju „36 komnaty Shaolin”, a jeśli już komuś coś tam świta, to tylko dlatego, że zna z plotkarskiego pisma historię przyjaźni Richarda Gere’a z niejakim dalajlamą. Ale głupi ci Polacy... Znajdują się również w tej podgrupie określacze z premedytacją oszukujące widza. „Les Dalton” zamieniono na „Lucky Luke’a”, która to postać pojawia się w rzeczonym filmie na zaledwie 10 minut. Zagrywka nie dość, że perfidna, to jeszcze pozbawiona sensu, bo kto zna dziarskiego kowboja, z pewnością zna także Daltonów. No ale to my jesteśmy idiotami. Określacze miejsca akcji już tak bardzo nie żenują, aczkolwiek irytują kompletnym brakiem wyobraźni tłumaczów zatrudnionych do tego niewdzięcznego zadania. Nawet jeśli, tak jak w przypadku „Crash” Haggisa, mieliśmy kilka lat temu film o identycznym oryginalnym tytule – „Crash” Cronenberga – to „Crash” AD 2005 nie zasługiwał na coś tak płytkiego, jak „Miasto gniewu”. Nie chodzi przecież o kurczowe trzymanie się pierwowzoru i przekład kropka w kropkę. Można pomyśleć dłużej niż tylko w przerwie na lunch i stworzyć coś własnego, dorównując oryginałowi czy nawet go przebijając (o czym później). Nie przebrnęli niestety przez ten kafkowski koszmar translatorzy m.in. „Ladder 49” (pol. „Płonąca pułapka”), „Open Water” („Ocean strachu”), „A View from the top” („Szkoła stewardes”), „Welcome to Sarajevo” („Aleja snajperów”) i poetyckiego „Smilla’s Sense of Snow” („Biały labirynt”). Jednym z bardziej przykrych przykładów z ostatnich lat jest przerobienie „Ladies in Lavender” na „Lawendowe wzgórze”, podczas gdy angielski tytuł jest idiomem znaczącym tyle, co „kobiety w kwiecie wieku”. Kadr z filmu "Dark Łotwa, czyli sprzątacze po 60-tce też mogą kochać" Wśród określaczy czynności także można wyłapać niezłe kwiatki. Rozumiem, że „Odishon” nie przetłumaczono dosłownie, bo mogłoby nasuwać niepotrzebne skojarzenia z filmem Bugajskiego. Ale dlaczego, do diaska, „Gra wstępna”, a nie np. „Casting”? Ponownie zbyt trudny wyraz? Widocznie tak, bo że musi być prostacko do bólu pokazuje też przypadek zamiany „Dodgeball: A True Underdog Story” na „Zabawy z piłką”, miast na swojskiego „Zbijaka”. Siekierkę na kijek zamienili również autorzy takich translacji jak „Zabawy z bronią” („Bowling for Columbine”), „Męska gra” („Any Given Sunday”), „Obłęd” („The Jacket”) czy arcybanalne, bo charakterystyczne dla 90% westernów „Bezprawie” („Open Range”). FRAZESY Następna kategoria przekracza jakiekolwiek normy dobrego smaku. W żadnej innej rozstrzał między tytułem obcojęzycznym a polskim nie jest tak ogromny. To, co w oryginale było atrakcyjne, fajne bądź po prostu zwyczajne, przemienia się w żałosne frazesy, frazemy i inne stałe związki frazeologiczne. Mowa m.in. o „Million Dollar Baby” spłaszczonym do poziomu zwrotu „Za wszelką cenę”, mimo iż ten został już kiedyś użyty („To Die For” Van Santa). Mowa o „Hide and Seek” („Siła strachu”), „The Four Feathers” („Cena honoru”), „The Good Thief” („Podwójny blef”), „Serving Sara” („Kto pierwszy, ten lepszy”), „Bless the Child” („Próba sił”), „The Gift” („Dotyk przeznaczenia”), „At First Sight” („Dotyk miłości”), „Red Corner” („Fatalna namiętność”). |
> „Żbik Captain and the Wąż with Rubinowe Eye”
Nie przeczę, kupiłbym to i powiesił na ścianie. Między okładkami Scottiego Younga i Roba Liefelda.
@Ugluk: Według raportu Biblioteki Narodowej 61% Polaków nie przeczytało ani jednej książki w 2019 r. Zaryzykowałbym tezę, że Polska to w 61% głupi naród.
https://www.bn.org.pl/raporty-bn/stan-czytelnictwa-w-polsce/stan-czytelnictwa-w-polsce-w-2019-r.
Żeby tylko to było takie proste, czytanie = bycie inteligentnym. Wtedy cała masa zapatrzonych w Christiana Greya kur domowych i nastolatek uchodziłaby za pozbawioną dyplomów i zawodowego doświadczenia kadrę akademicką.
Smutna prawda jest niestety taka, że jedno z drugim ma tyle wspólnego co Marek Suski z myśleniem. W gruncie rzeczy nie chodzi o to czy się czyta, a co się czyta i jakie wyciąga z tego wnioski.
Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.
więcej »Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.
więcej »Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.
więcej »Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Polska nie musi wstawać z kolan, za to może wstać z kanapy
— Piotr Dobry
Człowiek z rozgoryczenia
— Piotr Dobry
„Love Story” w wykonaniu Patryka Vegi
— Piotr Dobry, Konrad Wągrowski
Uśmiech, proszę!
— Piotr Dobry
Komiksy i klozety, czyli jedna z najmądrzejszych bajek roku
— Piotr Dobry
Koniec niewinności
— Piotr Dobry
Walka żywiołów
— Piotr Dobry
Wszyscy jesteśmy Patersonami
— Piotr Dobry
Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc
— Piotr Dobry
Magia i mózg
— Piotr Dobry
"Polska to w dużej mierze głupi naród" - ciekawe spostrzeżenie. Ciekaw jestem jak autor uzasadnia tę tezę...