„O północy w Paryżu” to kameralna, pełna uroku historia o tym jak potworne i uciążliwe jest życie. Woody Allen wciąż podróżuje po Europie, ale wnioski, do których dochodzi są uniwersalne: Człowiek jest istota nieszczęśliwą nie ważne, gdzie jest, nie ważne kiedy. Jednocześnie właśnie to gdzie się znajduje czyni go nieszczęśliwym. Pytanie: Jak wyjść z tego impasu?
O, Paryżu! Wszyscy mówią: kocham cię!
[Woody Allen „O północy w Paryżu” - recenzja]
„O północy w Paryżu” to kameralna, pełna uroku historia o tym jak potworne i uciążliwe jest życie. Woody Allen wciąż podróżuje po Europie, ale wnioski, do których dochodzi są uniwersalne: Człowiek jest istota nieszczęśliwą nie ważne, gdzie jest, nie ważne kiedy. Jednocześnie właśnie to gdzie się znajduje czyni go nieszczęśliwym. Pytanie: Jak wyjść z tego impasu?
Woody Allen
‹O północy w Paryżu›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | O północy w Paryżu |
Tytuł oryginalny | Midnight in Paris |
Dystrybutor | Kino Świat |
Data premiery | 26 sierpnia 2011 |
Reżyseria | Woody Allen |
Zdjęcia | Darius Khondji |
Scenariusz | Woody Allen |
Obsada | Rachel McAdams, Marion Cotillard, Owen Wilson, Martin Sheen, Alison Pill, Adrien Brody, Kathy Bates, Léa Seydoux, Tom Hiddleston, Kurt Fuller |
Rok produkcji | 2011 |
Kraj produkcji | USA |
WWW | Polska strona |
Gatunek | komedia |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Paryż przez stulecia pracował na miano stolicy sztuki, do której ściągają artyści z całego świata. W odróżnieniu od Ameryki, gdzie na każdego czekała fortuna, na paryskim bruku próżno było szukać pieniędzy. Paryż oferował coś innego – z każdego mógł zrobić artystę. Być może właśnie dlatego cieszył się taką popularnością wśród Amerykanów, których ojczyzna tak nonszalancko obchodziła się z pisarzami i malarzami. I to chyba nie przypadek, że właśnie we Francji swój artystyczny renesans miał przeżyć Val Waxman, po tym jak jego „dzieło” zostało wyśmiane przez amerykańskich krytyków. W „Koniec z Hollywood” Allen w oczywisty sposób naśmiewał się z artyzmu europejskiego kina, ale jednocześnie dawał do zrozumienia, że to co niemożliwe dla artysty w Ameryce, w Europie jest na wyciągnięcie ręki. Nigdy nie zobaczyliśmy, jak Waxman poradził sobie z dala od przytulnego Manhattanu. Allen jakby z rozmysłem nie pozwolił mu opuścić Nowego Jorku. Sam za to wsiadł do samolotu i wylądował na Starym Kontynencie.
Od kilku lat reżyser kontynuuje podróż szlakiem europejskich stolic – Londyn, Barcelona, a teraz Paryż doczekały się swojego ekranowego wcielenia z rąk czołowego nowojorskiego neurotyka. Francuska stolica jest na tym tle miejscem wyjątkowym. To w końcu miejsce pielgrzymek czołowych amerykańskich pisarzy z Hemingwayem i Fitzgeraldem na czele. Ich duchowym spadkobiercą jest poniekąd bohater „W północy w Paryżu”. Oficjalnie scenarzysta filmowy na wakacjach ze swoją narzeczoną. Nieoficjalnie aspirujący pisarz, który nie może poradzić sobie z kryzysem twórczym. Gil z miejsca zakochuje się w Paryżu – jego krętych uliczkach, targach ze starociami i kawiarenkach. Ma nadzieję, że właśnie tu znajdzie inspirację i wzorem swoich literackich idoli właśnie w Paryżu popełni wielkie dzieło. Problem Gila leży jednak głębiej i nie zależy od położenia geograficznego. Tak jak źle czuje się w Ameryce, tak samo źle jest mu w Paryżu. Nie miejsce jest istotne, ale czas. Gil najchętniej bowiem przeniósłby się do czasów Hemingwaya i jego gangu – lat 20 ubiegłego wieku.
Paul – pretensjonalny pseudointeligent, którego bohater spotyka na swojej drodze nazywa to kompleksem złotego wieku. Bierze się on z rozczarowania i strachu przed teraźniejszością w efekcie, czego człowiek zwraca się w stronę przeszłości w niej upatrując źródła szczęścia. Świat jest zbyt skomplikowany i pełen chaosu, aby móc się w nim odnaleźć. Kiedyś życie było mniej skomplikowane! – mógłby powiedzieć bohater. A więc nostalgia! Choć nie do końca, bo jak tęsknić za czymś, czego się nie przeżyło? Jak się okazuje można, ale w niczym to nie zbliża do upragnionego szczęścia. Aby uleczyć swojego bohatera Allen umożliwia mu upragnione spotkanie ze swoimi idolami. Punktualnie o północy taksówka z epoki zabiera go w środek przyjęcia na cześć Jeana Cocteau. Gil spotyka Hemingwaya, który będzie mu służył radą, Gertruda Stein zrecenzuje jego książkę, a Salvador Dali naszkicuje mu nosorożca. Czy jest coś lepszego, co mógłby mu zaoferować Paryż Anno Domini 2010?
Wycieczki w przeszłość i konfrontacja bohatera z wielkimi pisarzami jest głównym źródłem komizmu w filmie, ale przy okazji Allen przemyca ważną lekcję dla swojego bohatera. Gil orientuje się, że aby stworzyć prawdziwe dzieło musi wyzbyć się złudzeń. Złudzeniem było przeświadczenie, że w Paryżu lat 20 będzie szczęśliwszy niż jest teraz. To, co miało okazać się wyzwoleniem łatwo mogło zamienić się w pułapkę. Podróż w czasie musiałaby zaowocować kolejnymi przenosinami w dalsze epoki, w których życie było jeszcze prostsze. Gil gdziekolwiek by nie trafił zawsze znalazłby kogoś kto tęskni za przeszłością, a czasy, w których żyje uważa za najgorsze z możliwych. Allen przewrotnie podobne zdanie wkłada w usta wielkich artystów. Co innego gdyby wypowiadał je uliczny sprzedawca, co innego gdy robi to Paul Gauguin. Uzmysławia nam w ten sposób, że ludzkie życie jest niczym innym jak „pieśnią idioty, pełną wściekłości i wrzasku”, która dopiero z czasem staje się znośne. Niestety wtedy głównych zainteresowanych najczęściej nie ma już w pobliżu.
Marzenie Gila nie jest wyłącznie fanaberią pisarza, ale kryje w sobie oskarżenie wobec współczesności. Żyjemy w czasach pełnych chaosu i niebezpieczeństw. Życie stało się skomplikowane i pełne cierpienia. W dodatku wszystkich nas czeka śmierć. Może nazbyt skrótowo potraktowałem nastroje współczesnego człowieka, myślę jednak że oddaje to niezamierzoną śmieszność jego postawy. Dla Allena to właśnie owo negatywne nastawienia jest obiektem kpiny. Niezależnie od tego jak złe są czasy, w których żyjemy w przyszłością mogą być uznane za „złoty wiek”. Wystarczy pomyśleć o tych wszystkich, którzy w przyszłości oddaliby wszystko, aby tylko znaleźć się tu gdzie jesteśmy teraz. Czy nie byłoby nam głupio, gdyby nas zastali tak zirytowanych i złych na cały świat?
W istocie nie potrzeby przenosić się w przeszłość, aby odkryć upragnione szczęście. Pomyślmy jeszcze raz o Fitzgeraldzie i Hemingwayu, którzy ledwo wiązali koniec końcem w ciasnych mieszkankach Paryża. Jeden zdruzgotany doświadczeniem wojny, drugi obarczony niezrównoważoną żoną, która ściągała go na samo dno. Ich wielka literatura nie wzięła się znikąd, ale właśnie z doświadczenia mizerii życia, chaosu i komplikacji, jakie ze sobą niesie. Czy my tak bardzo się od nich różnimy?
Pozostaje jeszcze kwestia Paryża – cichego bohatera filmu. Współczesna stolica Francji u reżysera „Wszystko gra” to miasto pełne uroku, czaru i elegancji. A przy tym nie wiele różniące się od innych europejskich miast Allena – opuszczone i wymarłe. Dzieje się tak ponieważ reżyser przygląda się im zawsze z perspektywy turysty, dla którego życie mieszkańców toczy się za granicami wytyczonymi przez przewodnik. Ale nawet te krótkie momenty, kiedy kamera przechadza się ulicami współczesnego Paryża wystarczą, by powiedzieć, że niewiele zostało z dawnej atmosfery miasta opiewanej w legendach o udręczonych artystach. Na pchlim targu wciąż roi się od pamiątek przywodzących na myśl złote czasy, ale już wiemy, że to nie w przeszłość powinniśmy kierować swoje spojrzenie.
Mało kto pamięta, że w istocie Paryż dwa razy dotknęła amerykańska inwazja. O pierwszej wiemy już dostatecznie dużo. Druga była dużo mniej spektakularna i bardziej okrojona liczbowo. Na dobrą sprawę sprowadzała się do jednej osoby – Henry’ego Millera. Przybył do Paryża, wyobrażając go sobie jako mekkę artystów, gdzie można znaleźć inspirację do rzeczy wielkich. Niestety spóźnił się i po Hemingway i Fitzgeraldzie nie było już śladu. Razem z nimi zniknął również złoty Paryż. Miller nie pozostawił po sobie takiej legendy, jak jego poprzednicy. Zanotował za to w „Zwrotniku Koziorożca” następujące słowa: „Cały ten kontynent to koszmar wytwarzający nieprzebrane mnóstwo największych nieszczęść. Byłem sam jeden, odosobniony, pośród największego festiwalu bogactwa i szczęścia (…), chociaż nigdy nie spotkałem człowieka, który byłby naprawdę bogaty albo naprawdę szczęśliwy. Ale przynajmniej wiedziałem, że jestem nieszczęśliwy, niebogaty, wytrącony z równowagi, wybity z rytmu. W tym tkwiła moja jedyna radość.”. Fragment odnosi się do Ameryki, ale z powodzeniem może służyć za komentarz pod adresem Europy. Słowa Millera czytane po latach nabierają niezwykłej aktualności. Kondycja człowieka nie zmieniła się drastycznie od tego czasu, czego dowodzi film Allena. I niezmiennie, by jakoś poradzić sobie z życiem trzeba znaleźć w sobie odwagę, aby się nim cieszyć. Mimo wszystko, mimo śmierci, chaosu i ubóstwa.
„O północy w Paryżu” to obok „Vicky Christina Barcelona” najbardziej udany film Allena z cyklu europejskiego. Łączy je ta sama elegancja, czar i powściągliwość, która przechodzi w maestrię jeśli chodzi o scenariusz. Allen tym razem obywa się bez ironii i skręca w kierunku bardziej subtelnego komizmu. W efekcie przez cały seans towarzyszy nam wewnętrzny uśmiech. Chciałbym go przyrównać do „Amelii”, ale jak? W końcu u Allena nie ma tej magii, co u Jeuneta i w ogóle wszystko zdaje się je dzielić. Będę jednak uparty i spróbuję w ten sposób: To film jak bańka mydlana, której czar nie pryska. Prawdziwa perełka.