Filmowa Thatcher mówi, że „nigdy nie będzie kobietą, która cicho stoi u boku męża”. Podobno chce czegoś więcej. Trudno wątpić w aspiracje rzeczywistej pani premier, jednak jej filmowe odbicie jest trudną do przełknięcia, niewystarczająco wielowymiarową konsekwencją rozczarowującego scenariusza i jeszcze gorszej reżyserii.
Toporne uczłowieczanie legendy
[Phyllida Lloyd „Żelazna dama” - recenzja]
Filmowa Thatcher mówi, że „nigdy nie będzie kobietą, która cicho stoi u boku męża”. Podobno chce czegoś więcej. Trudno wątpić w aspiracje rzeczywistej pani premier, jednak jej filmowe odbicie jest trudną do przełknięcia, niewystarczająco wielowymiarową konsekwencją rozczarowującego scenariusza i jeszcze gorszej reżyserii.
Phyllida Lloyd
‹Żelazna dama›
Recenzja nadesłana na Konkurs Esensji. Film Phyllidy Lloyd otwiera scena, w której sędziwa już Margaret Thatcher wybiera się do sklepu po mleko, po czym je śniadanie z wyimaginowanym, nieżyjącym już od dłuższego czasu mężem. Taki początek należy traktować jako niebezpieczny zwiastun tego, w jakim tonie utrzymany będzie cały film. Ma to być historia jednego z największych polityków dwudziestego wieku, prowadzona równolegle do współczesnego obrazu byłej premier Wielkiej Brytanii i ozdobiona retrospekcjami z młodzieńczych lat. W filmie mamy więc trzy Margaret. Margaret Aspirującą, Rządzącą i Sędziwą. Na tym właśnie kończy się wielowymiarowość – jeśli w ogóle można o niej mówić w tym kontekście – nakreślonej Thatcher. Wszystko utrzymane w obowiązkowo podniosłym tonie, równie obowiązkowo od czasu do czasu rozładowywanym topornym komizmem.
Wspomniana wcześniej Margaret Aspirująca jest przy okazji najmniej zajmująca. Niby jest ojciec, który miał ogromny wpływ na ukształtowanie się charakteru Margaret Thatcher, gdzieś przebłyskuje matka, która nie podzielała jej potrzeb realizacji politycznych planów. Wszystko jednak potraktowane jest po macoszemu. Gdzie się podziało wszystko to, co targało przyszłą premier – jej emocje, obawy, wątpliwości? Ostracyzm, z którym musiała się zmagać, i piętno córki sklepikarza niosą bardzo duży potencjał, który pozwala na wykreowanie wielowymiarowej postaci w sekwencjach nie tylko za młodu, ale też w czasach sprawowania władzy. W „Żelaznej damie” te kwestie są jedynie delikatnie zaakcentowane. Trudno wymagać tego, aby stosunkowo niedługi film zawarł i przekazał – w sposób niewywołujący zgrzytania zębów – kawał życia nieprzeciętnego człowieka. Jeśli jednak nie ma się narzędzi, ani dostatecznych możliwości, aby przyzwoicie sportretować młodą Thatcher, może należałoby tą część ograniczyć do minimum. Gdyż można wysunąć odważne stwierdzenie, że znaleźliby się nie rzemieślnicy, ale artyści, którzy nawet w bardzo ograniczonym czasie ekranowym, potrafiliby intrygująco zobrazować młodą Thatcher, to z czym musiała się zmagać i co ją ukształtowało. Mimo wszystko uczciwie trzeba przyznać, że Alexandra Roach w roli młodej Thatcher odnajduje się całkiem przyzwoicie i – całe szczęście – tworzy stosunkowo spójną wizję z Meryl Streep.
Problem „Żelaznej damy” polega na tym, że postać Margaret Thatcher jest kreowana na pomnik, który jednak trzeba uczłowieczyć. Wspomniane usilne uczłowieczanie odbywa się na dwóch płaszczyznach. Front pierwszy polega na, w zamierzeniu humorystycznych, scenach ćwiczeń emisji głosu bądź pierwszego wkroczenia Thatcher do parlamentu w morzu czarnych garniturów. Niestety druga wspomniana scena, w moim odczuciu, osiągnęła rozmiar niebezpiecznie karykaturalny. Widocznie na tym jednak bazuje estetyka reżyserki, której poprzednim osiągnięciem była ekranowa kolorowanka zwana „Mamma Mia!”. Drugi front odbrązawiania posągu, jest całą historią wspomnianej wcześniej Margaret Sędziwej. Odbywa się za pomocą prezentacji schorowanej starszej pani z demencją. I o ile jest to fantastyczna okazja dla zaprezentowania wielkości Meryl Streep, o tyle dla filmu jest wyjściową do sklasyfikowania go jako sentymentalny banał. Zapewne do niektórych, w tym twórców filmu, trafia taki schemat uczłowieczania legendarnych postaci. Należy jednak zadać sobie pytanie czy nie jest to swojego rodzaju pójście na łatwiznę? Niewątpliwie trudniejsze byłoby skoncentrowanie się tylko na okresie, w którym Thatcher sprawowała władzę i jednoczesne przybliżenie jej charakteru i możliwych wątpliwości, obaw, które nią władały przy jednoczesnym zdystansowaniu się do legendy i konstruowaniu postaci za pomocą niuansów. Niestety na rzecz rozbudowanego wątku Margaret Sędziwej, potencjał związany z przybliżeniem okresu rządzenia został zaprzepaszczony. Wiele interesujących wątków zostało potraktowanych bardzo pobieżnie, w filmie pojawiają się one jakby tylko z konieczności przywołania. Można zauważyć pewną koncentrację uwagi wokół wojny o Falklandy, ale już kwestie nieugiętości Thatcher nie tylko wobec strajków górników, ale też wobec – w kilku przypadkach śmiertelnej – głodówki więźniów IRA, nie zostały dostatecznie wykorzystane. Podobnie jak choćby bombardowana krytyką polityka budżetowa jej gabinetu, czy spotkania na szczeblach międzynarodowych. Po raz drugi można odwołać się do estetyki Lloyd, której – mam wrażenie – większą frajdę sprawia kręcenie niebywale patetycznej, wręcz kuriozalnej sceny opuszczania gabinetu przy 10 Downing Street niż odwołania do tematów stricte politycznych.
Na osobny akapit zasługuje Meryl Streep. Jej klasa i wielkość są główną siłą napędową dla całego filmu. Żelazna Dama w jej wykonaniu jest postacią silną, wyrazistą, budzącą respekt. Z drugiej strony, jest zagubioną, żyjącą przeszłością, schorowaną starszą kobietą w eksploatowanej części współczesnej. Za pomocą niebywałego warsztatu aktorskiego i fantastycznej charakteryzacji, dwóch elementów słusznie nagrodzonych Oscarami, można odnieść wrażenie, że ogląda się samą Margaret Thatcher. Wielką, ale i zagubioną, będącą na szczycie i zapomnianą. Film ten można obejrzeć dla samej Streep, Żelaznej Damy kina grającej Żelazną Damę polityki. Gdyż można podejrzewać, że film ten został tak właśnie skonstruowany, aby był koncertem jednej aktorki. I w tym kontekście sprawdza się świetnie.
Skupienie się na karierze politycznej Thatcher mogłoby zaowocować nie tylko filmem wartościowszym jako lekcja historii, ale – nawet bardziej – elegancką biografią bazującą na sukcesach i porażkach Thatcher takiej, jaką chcemy pamiętać. Eksploatowanie obrazu otępiałej starszej kobiety wydaje się być niesmacznym zabiegiem odbrązawiania posągu. Środkiem, który mieści się w wachlarzu reżyserskich umiejętności, a którym to brak posługiwania się niuansami. Gdy ma być poważnie, jest patetycznie, gdy ma być humorystycznie, jest kuriozalnie. Gdy chce się uczłowieczyć legendę, prezentuje się jej schorowany, do bólu naturalistyczny – ale czy realny? – obraz. Na drugim biegunie znajduje się „Królowa” Stephena Frearsa z 2006 roku. To jest przykład filmu błyskotliwego, biografii z klasą. Niestety „Żelaznej damie” tej klasy zabrakło.