Dziś druga styczniowa edycja cyklu krótkich recenzji filmowych.
Esensja ogląda: Styczeń 2018 (2)
[ - recenzja]
Dziś druga styczniowa edycja cyklu krótkich recenzji filmowych.
The Florida Project(2017, reż. Sean Baker)
Agnieszka ‘Achika’ Szady [70%]
Główną bohaterką jest urocza i irytująca Moonee – kilkuletnia dziewczynka mieszkająca w motelu niedaleko Disneylandu. Jej agresywna, nieprzystosowana społecznie matka żyje z dnia na dzień, imając się mniej i bardziej nielegalnych zajęć, zaś dziecko chowa się właściwie samo, wyrastając na małą chuligankę. Disneylandu w tym filmie zupełnie nie widać: tylko raz oglądamy wraz z bohaterkami fajerwerki, w tle migają markety z napisem „wyprzedaż pamiątek”, a jedna z szos nazywa się Aleja Siedmiu Krasnoludków. W motelu teoretycznie powinni zatrzymywać się turyści, ale w praktyce jest on siedliskiem niezamożnych rodzin lub samotnych matek. Tylko raz zajeżdża tam para w podróży poślubnej, jednak okazuje się, że zaszła pomyłka w adresie. Niestety, ten wątek zostaje pozostawiony zupełnie bez zamknięcia, co powoduje lekkie uczucie niedosytu. Drugim dziwnie urwanym wątkiem jest rozmowa między kierownikiem motelu a jego synem (jak się z pewnym trudem można domyślić, w rozmowie chodzi o rozwiedzioną rodzicielkę) – skoro głównymi bohaterkami są Moonee i Halley, to po co wprowadzać niezrozumiałe i kompletnie niezwiązane z nimi scenki? Nawiasem mówiąc, kierownik – Bobby (w tej roli rewelacyjny Willem Dafoe) – jest najciekawszą i najlepiej zagraną postacią. Zarazem groźny (musi przecież egzekwować płacenie czynszu oraz spokój na terenie obiektu) i ojcowski, traktujący dzieciaki lokatorów trochę jakby były jego siostrzeńcami czy bratankami. Cierpliwie znosi chamskie wybryki Halley, można domniemywać, że żal mu jej zmarnowanego życia.
Film jest nieco smutny, ale tylko z perspektywy dorosłego widza. Moonee tak naprawdę ma sielskie dzieciństwo: biega gdzie tylko chce, ma przyjaciół w swoim wieku łąki do biegania i drzewa do wspinania (gdyby akcja działa się w dużym mieście, efekt całości byłby pewnie znacznie bardziej przygnębiający), matka jest dla niej dobra i mimo demoralizacji jako-tako chroni przed zetknięciem ze złem czy smutkiem. Tylko my zdajemy sobie sprawę, że za parę lat mała pewnie powieli życiorys Halley.
Pasażerowie(2016, reż. Morten Tyldum)
Są filmy, którym sporą krzywdę wyrządzają ich własne trailery. Tak jest w przypadku „Pasażerów”, dramatu sf z mocnym wątkiem romantycznym, którego trailer sugerował widzom, że dostaną thriller sf. A że nie dostali, wielu z nich zjechało produkcję jak burą sukę. Absolutnie niesłusznie, bo film – może i nieprzesadnie ambitny – ma w sobie wiele uroku i z rzadko spotykaną łatwością potrafi wytworzyć melancholijny klimat nostalgii za dawną, gładką space operą. Pomaga w tym skromna, kompletnie zagubiona w gigantycznej kubaturze statku obsada (Jennifer Lawrence jak zwykle błyszczy, ale to Michael Sheen w roli barmana-androida kradnie show), jak również czysty, niezwykle elegancki design wnętrz i spokojna narracja, dosłownie na kwadrans – i to dopiero pod koniec filmu – przybierająca żywsze, okraszone fajerwerkami tempo. Oczywiście, obok zachwytów nad dbałością o detal pojawiają się i wątpliwości – choćby te dotyczące potrzeby pchania w kosmos tak ogromnej jednostki, w której przez bite 120 lat międzygwiezdnej podróży wszystko świeci, mryga i się nudzi (jak choćby android czy samobieżne odkurzaczyki, notabene przesłodko odmalowane, dają się bowiem wabić okruszkami jak gołębie), w dodatku pławiąc się w ogromnych ilościach powietrza, podczas gdy pierwsi ludzie mają się pojawić wśród tych rozbuchanych cudowności dosłownie na pięć minut przed dotarciem do celu. Również komory z kapsułami hibernacyjnymi są rozłożone z zupełnym pominięciem jakiejkolwiek ergonomii i sensu. No ale cóż – miało być ujmująco ładnie, i jest ujmująco ładnie. Że niezbyt oryginalnie? Cóż z tego, skoro seans mija całkiem szybko, pełen miłych odczuć i fascynujących wrażeń estetycznych. Trzeba tylko pamiętać o tym, żeby przypadkiem nie rzucić okiem na trailer i nie rozbudzić w sobie oczekiwań na akcję z przytupem. Bo takiej tu nie ma.
• • •
Ja, dla odmiany, trailera filmu nie widziałem, ale po cichu liczyłem na ciekawe podejście do podróży w kosmosie w klimatach właśnie niekocznienie logicznej space opery. I nie mogę powiedzieć, by pod względem samego klimatu film zawodził. Dla fanów gatunku znajdzie się tu z pewnością wiele ciekawych odniesień do innych klasyków gatunku (sam powód awarii przypominał do złudzenia „Pitch Black”, pierwszy i najlepszy film z Riddickiem w roli głównej). Czy w takim razie ludzie oczekujący solidnej dawki sf odejdą rozczarowani? Może się tak stać, bo gatunkowo film jest czystej maści romansidłem w kosmosie. I to, dodajmy, z użyciem tylko i wyłącznie trójki aktorów (no, pojawia się też czwarta postać, ale to bardziej dla zagęszczenia klimatu). Akcja ciągnie się leniwie, nie zabrakło też kilku dłużyzn, ale jeśli nie wciągną nas relacje między parą głównych bohaterów, to zawsze możemy próbować nasycić się samym klimatem. Seans pozostawia po sobie co prawda pewien niedosyt, ale mimo wszystko warto.