Jak najprościej popełnić „dzieło artystyczne”? Sprawa jest chyba jasna: opowiedzieć o własnym znękanym jestestwie, eksponując możliwie rozległe połacie sfery intymnej. Takie ekshibicjonistyczne zagranie, którego jedną z domniemanych inspiracji jest brak lepszego pomysłu, ma szansę sprawdzić się przede wszystkim na celuloidzie. Nie tylko dzięki wykorzystaniu ludzkiej skłonności do podglądactwa, ale również dzięki technicznym sztuczkom, na jakie może sobie obecnie pozwolić nawet filmowiec amator – taki jak Jonathan Caouette.
Taki jestem śliczny!
[Jonathan Caouette „Tarnation” - recenzja]
Jak najprościej popełnić „dzieło artystyczne”? Sprawa jest chyba jasna: opowiedzieć o własnym znękanym jestestwie, eksponując możliwie rozległe połacie sfery intymnej. Takie ekshibicjonistyczne zagranie, którego jedną z domniemanych inspiracji jest brak lepszego pomysłu, ma szansę sprawdzić się przede wszystkim na celuloidzie. Nie tylko dzięki wykorzystaniu ludzkiej skłonności do podglądactwa, ale również dzięki technicznym sztuczkom, na jakie może sobie obecnie pozwolić nawet filmowiec amator – taki jak Jonathan Caouette.
Jonathan Caouette
‹Tarnation›
Gwoli sprawiedliwości wypada odnotować, że to niewymagające zbyt wiele fantazji ani bogactwa środków przedsięwzięcie jest dokonaniem zapewne niełatwym z psychologicznego punktu widzenia. Choć może przy tym ostatnim twierdzeniu nie należy się upierać, skoro Caouette wywnętrza się in publico zupełnie świadomie i czyni to z niejakim upodobaniem. Trudno jednak rozstrzygnąć, na ile cała ta impreza pełni funkcję (auto)terapeutyczną, na ile zaś stanowi przejaw niezdrowego ekshibicjonizmu – oba momenty są tu bowiem wyczuwalne.
Trzydziestotrzyletni obecnie twórca „Tarnation” sklecił swego rodzaju ekspresyjny „kolaż intymny”, wykorzystując rozmaite strzępy informacji: własne nagrania na taśmach VHS i 8 mm, zdjęcia rodzinne, komunikaty z automatycznej sekretarki, fragmenty filmów i programów telewizyjnych. Całość zmontował za pomocą darmowego oprogramowania firmy Apple, które umożliwiło mu wykonanie iście teledyskowych tricków. Reżyser zaniechał linearnej narracji i zdecydował się na opowieść poszatkowaną montażowymi zabawami. Funkcję porządkującą wydarzenia pełnią napisy relacjonujące ważniejsze epizody z życia Caouette’a, który z dystansem opowiada o sobie w formie trzecioosobowej. Takie rozwiązanie wydaje się rozsądne w przypadku fabuły ograniczonej tematycznie do ekspozycji traumatycznych doświadczeń życiowych twórcy filmu i jego bliskich – wizualne eksperymenty do pewnego stopnia rozwiewają monotonię obrazu. W dość często dzielonym (multiplikowanym, wyrażając się fachowo) kadrze sąsiadują ze sobą między innymi fragmenty „Dziecka Rosemary”, telewizyjnych show i autoportrety reżysera zarejestrowane okiem niemal kompulsywnie używanej przez niego kamery.
Używanej „kompulsywnie”, bowiem Caouette już jako junior z widoczną pasją bawił się w filmowca, osiągając niekiedy niezłe, jak na małolata, rezultaty. Z pewnością ponadprzeciętna, prawdopodobnie najlepsza w całym filmie, jest scena, w której jedenastoletni Jonathan odgrywa postać poniewieranej przez życie i męża kobiety. W tym – nie ma co owijać w bawełnę – piorunującym występie młody Caouette ujawnił swoją niebagatelną wrażliwość, a jednocześnie ekshibicjonistyczne skrzywienie, które pozwoliło mu na niezwykle dojrzały i bez mała neurotyczny popis aktorski. Jest to bodaj jedyny popisowy komponent „Tarnation” – no, chyba że uwzględnić „popis warsztatowy”, czyli dynamiczne i dość chaotyczne zlepki montażowe, którym niby da się przypisać merytoryczne znaczenie, ale momentami robią one wrażenie nieco efekciarskich znaków przestankowych.
Amerykańscy policjanci znani są z bardzo towarzyskiego i pogodnego usposobienia.
Trudno właściwie o fajerwerki w filmie, który stanowi rekonstrukcję popapranego życia jego reżysera. Caouette wychowywał się bez ojca, który opuścił swoją partnerkę nieświadomy spłodzonego potomka. Jonathanem zaopiekowali się dziadkowie, ponieważ jego matka w dzieciństwie doznała uszczerbku na zdrowiu psychicznym wskutek aplikowanych jej elektrowstrząsów (w celach medycznych, nie wychowawczych). Mimo to pani Caouette zdecydowała się przejąć opiekę nad swoim synem i zabrała go do Nowego Jorku w poszukiwaniu „lepszego życia”, gdzie chłopak był świadkiem gwałtu na własnej matce – było to najbardziej traumatyczne przeżycie jego dzieciństwa. Ponad dekadę później, z powodu przedawkowania litu matka Jonathana niemal zupełnie utraciła kontakt z rzeczywistością. Zresztą reżyser „Tarnation” w młodości również przedawkował, tyle że blanta (no dobra – wzbogaconego o PCP) i, rzecz jasna, niechcący. Skutkiem całej przygody była hospitalizacja, a także długotrwałe, choć niezbyt intensywne zaburzenia świadomości. Skoro wspomniano o narkotykach, nieuczciwie byłoby pominąć temat seksu. Jonathan zatem eksploruje i eksponuje w filmie swoją (homo)seksualność, dostarczając widzowi intymnych wyznań i ukazując czułe relacje z parterem, co jednak wypada dość nachalnie i niekoniecznie smacznie.
Jakkolwiek w życiu młodego Caouette’a nie zawsze bywało wesoło, to od gehenny dzieli je kawałek drogi. Więcej jest w „Tarnation” frustracji, niż autentycznej tragedii. Znużenia prozaiczną, choć dotkliwie przykrą rzeczywistością Ameryki – kraju, który może nieźle nastraszyć nie tylko zbrojną interwencją, ale i koszmarną płycizną życia. W Teksasie, gdzie dojrzewał Caouette, nie tylko ważą się losy świata na pewnym ranczo, ale również rozgrywają rodzinne dramaty – z grubsza rzecz biorąc takie, jak pod dowolnie innym kawałkiem nieba. Zbyt wiele jednak w tym filmie egocentrycznych (czy nawet narcystycznych) „autoprezentacji”, będących zapewne pochodną niemal kompletnego braku pomysłu na wyrażenie własnych lęków i bolączek. Dlatego słuszniej chyba potraktować to specyficzne filmowe przedsięwzięcie nie jako autonomiczną, nieszczególnie zresztą wciągającą, historię, ale luźną wariację na temat rodzinno-społecznych patologii, problemów dojrzewania i leczenia ran trudnej młodości.
Ten efekt specjalny pochłonął większość budżetu filmu - sklonowanie twórcy kosztowało niemało, nawet pomimo skorzystania z usług tanich północnokoreańskich naukowców.
Sądzę, że „Tarnation” nie należy odbierać jako pełnoprawnego dzieła filmowego, a raczej jako swoisty „reportaż osobisty” – szorstki i nieociosany, wymagający indywidualnej pracy odbiorcy. Kamera Caouette’a rejestruje rzeczywistość w sposób niemal pozbawiony komentarza, a więc subiektywnej wizji świata, która jest fundamentem twórczości artystycznej. Surowy materiał „Tarnation” nie wszystkich zachęci do obróbki, ale to przede wszystkim ci, którzy dadzą się wciągnąć w film oraz jego interpretację, mogą nadać tej pstrokatej układance jakąś wartość. Sam okazałem się raczej odporny na uroki (filmu) Caouette’a. Obraz patologii i brzydoty przeciętnej amerykańskiej rzeczywistości nie przyprawił mnie o żadną iluminację. W końcu czy nie wystarczy odrobina trzeźwej obserwacji, by dojść do wniosku, że patologii, wbrew znaczeniu tego pojęcia, bliżej do statystycznej normy, niż do marginesu?
Rolą twórcy nie jest rozdrapywanie tego, co tkwi pod naskórkiem codzienności. Do tego, że „zdrowa rodzina” jest pojęciem bliższym ideałowi, niż realiom, można swobodnie, choć nie bez żalu, dojść na własną rękę. Wypowiedź twórcza i dobitna nie obejdzie się bez ukazania „bebechów” rzeczywistości, czyli przede wszystkim tego, co siedzi w naszych głowach, do których nierzadko sami, wbrew pozorom, mamy ograniczony dostęp – w ten sposób umiał opowiedzieć o rodzinie, społeczeństwie i całej reszcie Fassbinder, na przykład w znakomitym „Lęku przed lękiem”.
Pozbawione ostrości widzenia artystyczne symulacje zwykle kończą się porażką, a Caouette’owi daleko do zdolności i płodności niemieckiego obrazoburcy. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że Amerykanin wyczerpał swój repertuar i nieprędko znowu coś nakręci. Jego kolejna fabuła może rodzić się w mękach przez co najmniej dekadę. Ale miejmy nadzieję, że do żadnych mąk nie dojdzie, a Jonathanowi życie po prostu się ułoży. Żeby nie było wątpliwości – powyższe stwierdziłem bez ironii.