Czytelnik wychowany na polskich komiksach z lat siedemdziesiątych, sięgając po „Lone Sloane’a” ze zdziwieniem stwierdzi „gdzieś już to widziałem”. I będzie miał rację, chociaż prace Druilleta nie były dotychczas w Polsce publikowane.
Druilleta komiks barokowy
[Philippe Druillet „Lone Sloane tom 1 (wyd. zbiorcze)” - recenzja]
Czytelnik wychowany na polskich komiksach z lat siedemdziesiątych, sięgając po „Lone Sloane’a” ze zdziwieniem stwierdzi „gdzieś już to widziałem”. I będzie miał rację, chociaż prace Druilleta nie były dotychczas w Polsce publikowane.
Philippe Druillet
‹Lone Sloane tom 1 (wyd. zbiorcze)›
O komiksach Druilleta mówi się jako o przełomowych dziełach sztuki. Kluczem tego przełomu było umowne traktowanie tradycyjnych ramek, z których rysownik uczynił element ozdobny, funkcję porządkującą planszę przenosząc na drugi plan. Druillet bardzo często wychodzi z rysunkiem poza kadr, chociaż nie doszedł jeszcze do etapu bohaterów świadomych istnienia ramek w stylu Papcia Chmiela lub Baranowskiego.
Fascynacji Druilletem uległ między innymi Waldemar Andrzejewski i to właśnie jego mogą wspominać czytelnicy Relaksu i Alfy. Niezwykle sugestywne wizualizacje do klasyków Wellsa („Wehikuł czasu” oraz „Wojna światów”) robią wrażenie nawet dzisiaj. W szczególności maszyny kroczące Marsjan.
Tytułowy bohater wydanego przez Egmont albumu pojawił się już w pierwszym komiksie Druilleta. Był to opublikowany w 1966 roku „Le Mystère des abîmes” („Tajemnica otchłani”). W pozycji tej plansze są komponowane jeszcze w klasyczny sposób ale wprowadza postać, która zyska miano kultowej. Pozycja Egmontu nie zawiera tej pierwszej historii, przestawiając nam przygody Sloane’a od „Tronu czarnego boga”. Sloane’a poznajemy jako przybysza znikąd, który zostaje porwany przez kapłanów Czarnego Boga. Przyświeca im cel sprowadzenie na świat ich pana a do tego potrzebna jest żywa istota. Napatoczył się Sloane i rozpoczęła się ceremonia boskiego odrodzenia. Trochę w trybie „deux et machina” Lone wyrwał się z matni, dokopał kapłanom i przy okazji zyskał jakieś (nie do końca wiadomo jakie) nadnaturalne moce. Kolejne pięć epizodów układa się w historię, która doprowadza czytelnika (i samego Sloane’a) do wielkiej epopei – „Deliriusa”. Tytułowy Delirius to takie kosmiczne, pangalaktyczne Las Vegas, pełne luksusowych kasyn, świątyń rozpusty, krwawych aren. To tutaj ciągną desperaci ze wszystkich krańców wszechświata żądni atrakcji na kosmiczną skalę. Zapewniali w ten sposób niewiarygodne dochody Imperatorowi Shaanowi, który z tego właśnie powodu tolerował to gniazdo rozpusty. Jedną z niewielu osób, które miały zakaz wstępu na Deliriusa był właśnie Lone Sloane. Przyczyną były stare zatargi pomiędzy Sloane’m a Shaanem. Lone przybył na Deliriusa za namową kapłanów Czerwonego Odkupienia, jednej funkcjonujących w mieście sekt religijnych. Uznali oni, że to właśnie Sloane, ze względu na posiadane nadludzkie możliwości, nadaje się najlepiej do wykonania zadania, które ma w konsekwencji doprowadzić do przejęcia przez Czerwone Odkupienie władzy na Deliriusie. Cała ta historia sprawia wrażenie pretekstu do zaprezentowania niezwykłych wizji fantastycznych światów autorstwa Druilleta. Autorzy raczej chcą zauroczyć czytelnika niezwykłością i różnorodnością Deliriusa niż wciągającą intrygą. I bynajmniej nie jest to zarzut. Prosta, chwilami może wręcz naiwna historia nie wchodzi w kolizję z przebogatymi planszami, z których praktycznie każda nie trzyma się jakiegoś graficznego schematu. Tym niemniej czytelnik ma okazję odwiedzić wraz z Sloane’m i jego przyjacielem Yearlem najciekawsze „atrakcje” Deliriusa z Cyrkiem Tytanów na czele. Jak łatwo się domyśleć to futurystyczna wersja rzymskiego Colosseum z krwawymi przedstawieniami na miarę galaktyczną. Ale też bohaterowie doświadczają jak to jest być na Deliriusie bez grosza przy duszy, jak to jest znaleźć się poza granicami supermiasta gdzie rządzi dzika przyroda i wyrzutkowie zwani błotniakami. To ci, którym się nie udał, którzy przegrali wszystko i teraz próbują tylko przetrwać. Całość trochę przypomina „Rozbitków czasu” Foresta i Gillona (przy okazji, pytanie do wydawców – czy będzie kontynuacja?). Bohaterowie błąkają się po kosmicznych światach ścigani przez siły zła. Sytuacja Sloane’a jest o tyle trudna, że mając na pieńku z imperatorem Shaanem, wchodzi w skomplikowane relacje z Czerwonym Odkupieniem. Zasada „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem” ma na Deliriusie ograniczone zastosowanie.
Album zamyka „Delirius 2”. Oryginalnie został on wydany w roku 2012, ale prace Druillet rozpoczął dużo wcześniej. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku rysownik poznał Jacques’a Loba, który napisał scenariusz właśnie drugiej części „Deliursa”. Niestety Lob umiera w 1990 roku. Przybity Druillet przerywa pracę i wraca do Sloane’a czternaście lat później. Przerwa jest ogromna i widać to zarówno w treści jak i formie graficznej komiksu. Rysunki są mniej barokowe, znikają elementy ozdobne, kreska jest prosta, chwilami przypomina szkic. Także w wymiarze narracji „Delirius 2” odchodzi od prostej historii na rzecz dickowskiej psychodelii. Bohater dotknięty czarami Czerwonego Odkupienia wchodzi na wyższy poziom świadomości zarówno w kwestii postrzegania świata jak i komunikacji z innymi. Jednocześnie czytelnik zmuszony jest do rozróżnienia czy rzecz dzieje się tylko w głowie bohatera czy jest rzeczywistością. Sloane’a spotykamy dwadzieścia lat później gdy wraz z Mali, dorosłą córką Yearla poszukują tego ostatniego. Jak łatwo się domyśleć trafiają znowu na planetę rozpusty. Tym razem Sloane ma więcej okazji do wykorzystania swoich paranormalnych mocy. Zmagania pomiędzy Czerwonym Odkupieniem, czarnym legionem imperatora i Sloane’m przeplatane są filozoficznym dyskursami głównego bohatera z Mali i Shaanem. Nie ukrywam, że do gustu bardziej przypadła mi pierwsza część przygód Sloane’a zarówno ze względu na mniejszą ilość pseudofilozoficznych dialogów jaki na charakterystyczną formę graficzną. Na pewno jakieś znaczenie ma tutaj sentyment dla wspomnianych na początku prac Andrzejewskiego, ale przede wszystkim rysunki Druilleta robią działają na wyobraźnię i nie można przejść obok nich obojętnie.
Waldemar Andrzejewski a nie Jerzy.