Zielony Szerszeń to bohater wręcz legendarny w Stanach Zjednoczonych, który walkę z przstęczością zaczął wcześniej niż Superman i Batman. A jednak w Polsce postać ta jest praktycznie nieznana. Sytuację tę próbuje naprawić Planeta Komiksów, serwując zbiorcze wydanie jego przygód autorstwa Marka Waida. Pierwszy tom zyskał podtytuł „Upadek z wysoka”.
Bruce Lee byłby dumny
[Daniel Indro, Mark Waid „Green Hornet (Zielony Szerszeń) #1: Upadek z wysoka” - recenzja]
Zielony Szerszeń to bohater wręcz legendarny w Stanach Zjednoczonych, który walkę z przstęczością zaczął wcześniej niż Superman i Batman. A jednak w Polsce postać ta jest praktycznie nieznana. Sytuację tę próbuje naprawić Planeta Komiksów, serwując zbiorcze wydanie jego przygód autorstwa Marka Waida. Pierwszy tom zyskał podtytuł „Upadek z wysoka”.
Daniel Indro, Mark Waid
‹Green Hornet (Zielony Szerszeń) #1: Upadek z wysoka›
Nie będę ukrywał, że o Zielonym Szerszeniu usłyszałem dopiero przy okazji premiery filmu z 2011 roku, gdzie w tytułową rolę wcielił się Seth Rogen. I tak jak większość, srogo się rozczarowałem seansem. W związku z powyższym Green Hornet wypadł z kręgu moich zainteresowań. Niesłusznie, ponieważ jest to pulpowy bohater, który walczył ze zbrodnią nie tylko wcześniej, niż superbohaterowie DC i Marvela (czy bardziej precyzyjnie Timely), ale do tego robił to w nieszablonowy sposób. Pozbawiony supermocy, ale korzystający z odziedziczonej fortuny i z wiernym służącym – Kato – mistrzem karate, udawał bossa przestępczego świata, by w ten sposób skuteczniej inwigilować mafijne układy i wystawiać je policji.
Twórcami Szerszenia są George W. Trendle i Fran Striker, a zadebiutował on w 1936 roku w serii słuchowisk radiowych. Na łamy komiksu trafił dopiero w latach 40. Ponadto doczekał się adaptacji filmowych i serialu w latach 60., w którym w rolę Kato wcielił się sam Bruce Lee. Choć z czasem jego gwiazda nieco wyblakła, od początku lat 90. ponownie wrócił na łamy komiksów za sprawą wydawnictwa NOW Comics. Po jego bankructwie, licencję do wykorzystywania postaci nabyło Dynamite Entertainment, które powierzyło jej twórcze wykorzystanie Kevinowi Smithowi (temu od filmów „Sprzedawcy” i „Dogma”). Ten udanie uwspółcześnił nieco archaiczną formułę komiksu, przenosząc akcję do naszych czasów. W 2013 roku ze swoją wersją Green Horneta wystartował Mark Waid, scenarzysta znany ze współpracy zarówno z Marvelem , jak i DC (uratował przed zamknięciem w połowie lat 90. serię poświęconą Flashowi). Postanowił wrócić do korzeni, czyli do lat 40., ale nadał postaci większej głębi.
Szczęśliwie dla polskich czytelników, Waid postanowił tak napisać scenariusz, by nie było potrzeby znać bogatej przeszłości Szerszenia. Owszem, działa już od jakiegoś czasu i ma wyrobioną markę, zarówno u przestępców, jak i u policjantów, niemniej świadomość tego wystarczy, by rozpocząć lekturę. Oto bowiem Britt Reid, który za dnia jest wydawcą gazety „Sentinel”, szczycącej się wykrywaniem niejasnych powiązań prominentnych jednostek z szemranymi osobistościami, a w nocy zakłada maskę Green Horneta. Choć zalazł za skórę niejednemu bandziorowi, prawdziwym wrogiem Reida jest jego własne ego. Uwierzył on bowiem we własną nieomylność i wspaniałość, przez co łatwo można nim sterować. Jego słaby punkt odkrywa przestępca ukrywający się pod ksywką Głos i skrupulatnie z niej korzysta.
Waid świetnie prowadzi fabułę, dzięki czemu widzimy jak Hornet coraz bardziej pogrąża się w samouwielbieniu, będąc jednocześnie przekonanym o tym, że czyni samo dobro. Okazuje się, że poruszanie się w wielkiej polityce jest o wiele trudniejsze i niebezpieczne, niż unikanie kul płatnych morderców. Nie mamy więc do czynienia z tradycyjnym komiksem superbohaterskim, nie tylko ze względu na kontrowersyjne działania Szerszenia, ale przede wszystkim dlatego, że to nie zamaskowane alter ego Britta Reida jest tu najważniejsze. Ponadto do samego końca nie wiemy kim jest Głos, a scenariusz zapewnia nam w tym względzie liczne niespodzianki. Może nie do końca udało się zachować zapowiadany w przedmowie do komiksu klimat powieści Chandlerowskiej, który nieodłącznie kojarzy się na wspomnienie o historii kryminalnej, rozgrywającej się w pierwszej połowie XX wieku, ale w zamian otrzymujemy coś na kształt „Batmana” Tima Burtona. Nie liczcie więc na spektakularną, szybką akcją, ale też nie ona jest najważniejsza, albowiem liczy się skrupulatnie konstruowana intryga i klimat. I to się doskonale udało uchwycić.
Nie można też nie docenić wkładu rysownika Daniela Indro. Jego dokładny styl idealnie sprawdził się w oddawaniu retro klimatu. Na pierwszy rzut oka widać, że akcja komiksu nie rozgrywa się współcześnie. Stroje, pojazdy, budynki, wszystko zostało odwzorowane zgodnie ze standardami minionej epoki. Oczywiście według współczesnych popkulturalnych wzorców, gdzie kobiety są piękne, a mężczyźni twardzi. Z drugiej strony, nie jest to rzecz tak przerysowana, jak „Sin City” Franka Millera.
Przyznam, że do „Green Horneta” podchodziłem ze sporą rezerwą, niemniej po przeczytaniu „Upadku z wysoka” stałem się jego wielkim fanem. Pozycji tej nie czyta się jak paździerza wyciągniętego z archiwum dla tetryków. To świetna historia, dla osób poszukujących w komiksie czegoś więcej, niż tylko spektakularnych naparzanek. Zapomnijcie o fatalnej ekranizacji z 2011 roku, niniejszy komiks to całkiem inna liga.