WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Król Bólu |
Data wydania | 25 listopada 2010 |
Autor | Jacek Dukaj |
Wydawca | Wydawnictwo Literackie |
ISBN | 978-83-08045-37-4 |
Format | 824s. 145×205mm; oprawa twarda |
Cena | 59,90 |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Linia oporuJacek DukajLinia oporuPod sztandarami Hematyków czterech zbrojnych grało w kości. Kiedy podeszliśmy, zażądali listu imiennego, a potem jeszcze dziesięciu sztuk złota od głowy. – Przejdziemy spokojnie – odparłem. – Możemy zapłacić, ale nie będziemy kłamać o glejcie. Zmarszczywszy sinoburzowe brwi, ich dowódca podźwignął się, ażeby zmierzyć mnie wzrokiem odpowiednio groźnym i na równej wysokości. – To jak w ogóle tu weszliście przez Syuer? – Być może pamiętasz z historii swojego bractwa, walczyliśmy w tych samych kampaniach. – Okazałem mu insygnia Bandy Trojga. – Odsłoń swe imię. W chwiejnym świetle ognisk i koszy węglowych przypatrywał się długo insygniom, potem przeniósł wzrok na Tomasza Niemotę, który, raz stanąwszy, nie drgnął już ani o włos i z każdą chwilą coraz bardziej przypominał kawał wulkanicznego żużlu; a potem na Lilię – Lilia odpowiedziała mu zimnym spojrzeniem maski. – Niemota Imperna – wskazał palcem Tomasza. – Lilia Niedotykalna. A ty – Kosiarz Rata. Bardzo ładne. Oni jeszcze za starego królestwa hasali, tak? Bardzo ładne. Ale papier mieć muszę. – Lilijko, kochanie, pokaż im coś. Wskoczyła Hematykowi na głowę, odbiła się, zanim mrugnął, skoczyła na szczyt namiotu, odbiła się, skoczyła na ścianę, szklane rękawice rozbłysły, wczepiając się prędko w kamień i stalaktyt, wspięła się na strop jaskini, zapaliła tatuaże i wbiła szpony lewej dłoni w podstawę nawisu; przez pięć uderzeń serca nic się nie działo, tylko jej rękawice i tatuaże pulsowały coraz szybciej – a potem pęczniejące szkło rozdarło i skruszyło odwróconą iglicę, i góra kamiennej krwi runęła na obóz. Uciekali z krzykiem pod ściany i w górę tuneli. Kajtuś zagrał nam kołyskę, przeszliśmy czym prędzej, nim opadł pył. W środku było cieplej, dawały też trochę blasku fluorescencyjne plamy sińców na skamieniałych mięśniach. W powietrzu dryfowały bąble tłusych wyziewów; od wieków nie pozwalano zamknąć się Ranie, choroba musiała wniknąć głęboko. Iago szukał życia w skale – wbił się tam w nią laską, posłuchał, podumał i wskazał drogę. Zeszliśmy w jelita Smoka. Najpierw przez warstwy kościanego pancerza, przez mile spetryfikowanego cielska, rozpadliskami, szczelinami, rurami pustych i skruszałych ze starości żył, brodząc w czarnym prochu: tysiącletniej wyschłej krwi gadziej. Gdy robiło się ciaśniej, puszczałem przodem Tomasza, który rozpychał swoimi pancerzami niezniszczalnymi kości, bazalty i fundamenty gór. Potem, już w cielsku gorętszym, pulsującym, wędrowaliśmy osteoporowymi pustaciami, rozstępami tkanki nekrotycznej, otoczeni tam bąblami tlenu cyrkulowanego laską Iagona, pod życiodajną muzyką Kajtusia; wędrowaliśmy krętymi tunelami wygryzionymi przez kaparfusy, murtapije, graguje. Są to pasożyty Smoka, smocze tasiemce i czerwie, żerujące od eonów w jego ciele. I przyszło nam stoczyć walkę z gigantycznym murtapijem, który wyłonił się wtem z rozwibrowanej ściany muskułu – ślepy łeb jak zad demona, pierścienie igieł zadziorowych jak szeregi oszczepników na wieży oblężniczej, dech żółty jak bojowe gazy trujące. Kajtuś zagrał i odtąd oddychaliśmy jego muzyką. Tomasz Niemota stanął naprzeciwko murtapija, nieporuszony, gdy łamały się na nim igły trzyjardowe, gdy spadał nań kafar murtapijowego tułowia. Lilia wbiegła potworowi w paszczę; bluzgnęła krew brunatna. Przemknąłem pod ścianą, wraziłem Pocieszyciela Zmarłych między pierścienie, aż krzyknął, porywając mnie w cięciu wzwyż i w dół; wykroiłem w boku murtapija trójkątny portal. Robal monstrualny ciskał się już w panice i trzęsły się ściany tunelu. Iago wbił laskę pod nogi i uwolnił piorun najpierw prosto w dół, by sparaliżować miejscowo mięśnie Smoka. Potem wpuścił burzę w otwartą ranę murtapija. Lilia wyskoczyła z rozwartej gęby, niesiona rykiem konającego pasożyta. Rozpadał się w drgawkach, dymiąc przez ranę i wnętrzności. W zamieszaniu jedna z igieł przebiła mnie na wylot, przez żołądek i śledzionę. Kajtuś Bożątko zaśpiewał mi do ucha; powstałem. Potem płynęliśmy rzekami wrzącej krwi smoczej, pompowanej przez setki mil w powolnych przypływach i odpływach z magmowego serca. Nie dało się tu oddychać, żyliśmy na nucie Kajtusia, we wrzecionowatym splocie zaklęć Iagona. Lilia przykucnęła na dziobie tej łódki podwójnej, szklanymi szponami sondowała głębokość arterii; Tomasz znieruchomiał pośrodku, dociążając czółno. Płynęliśmy w dół, w górę, z prądem i pod prąd. Otwierały się przed nami w ciemności studnie trującej posoki, krwiospady wielomilowe i krwiociągi pompujące nurt czarny mile wzwyż, rozpościerały się błotniste rozlewiska krwiaków mięśniowych, krążyliśmy po zatokach gnilnych i wokół purpurowych gór wątroby. Iago w końcu wyrwał nas z tego ciemnego i dusznego obiegu osocza w prądy słabsze, boczne, wystygłe, ku zimnym wyżynom gada. Tam w forcie zakrzepu stanęło nam na drodze plemię sycystów. Dwudzieste, trzydzieste pokolenia od zagubienia w smoczych labiryntach – żywili się jego ciałem, pili jego płyny, śnili i rozmnażali się w rytmie jego fizjologii. Niektórym pozostały ludzkie twarze, niektórym – ręce, innym – jeno mowa. W sycystów ufortyfikowanym obozie, wybiwszy te ślepe mutanty i ich pomiot nieludzki, odkryliśmy w stertach rozgryzionych kości i rozmaitego śmiecia zebranego na zakrzepie – odkryliśmy szczątki aparatury ur-magicznej. Jeszcze pulsowały w nich Słowa, a gdy Iago trącił cewkę anielską swoją laską, cewka zagrała wszystkimi barwami tęczy i przez moment widzieliśmy nawzajem swoje myśli. – Świeża – rzekł, uniósłszy ją pod światłochmurę. – Wypłukałaby się tu w tydzień. Ktoś wszedł w Smoka z laboratorium zenitu pod pachą i schrupały go te pokraki. – Albo i nie schrupały! – zawołała z wysokości Lilia. Wbiegła tymczasem po zwałach zatoru kilkadziesiąt jardów wzwyż. Cały zakrzep składał się z piętrowych narostów krwi, które z czasem erodowały, kruszały, i ponownie były przykrywane porowatym strupem, i tak oto powstał tu system mniejszych i większych dziur, jaskiń, tuneli, zapadlisk, w słabym i niskim świetle dodatkowo zamaskowany milionem cieni rzucanych od każdej nierówności i krawędzi. Jednak Lilia – wszystkowidząca maska Lilii – dostrzegła coś ukryte w jednej z jam i teraz ciągnęła to przemocą na powierzchnię, aż biały dym szedł z piór płomiennych Niepokalanej i skwierczały jej tatuaże. Ciągnęła, ciągnęła, wyciągnęła – dwójkę dzieci człowieczych, chłopca i dziewczynkę. Okazało się, że było to rodzeństwo, syn i córka pary magów-teoretyków, którzy, idioci, wybrali się w Smoka na rodzinną eksplorację. Kajtuś ukołysał zaraz dzieciaki do snu bez snów; Iago wejrzał im w główki. Byli świadkami śmierci co najmniej jednego z rodziców, sycyści rozkawałkowali im ojca, przypiekając mięso w kwasie serdecznym Smoka. – Nie zostawimy ich przecież – stwierdziła Lilia, wycierając śpiące buzie jakąś czar-szmatką. – Nie zawrócimy także – rzekłem stanowczo. – Znasz zasady. Kajtuś zagrał trzy ciche nuty. – Będzie dobrze. – Odma zatem – rzekł Iago. Zagryzłszy zęby, rozłożyłem bezradnie ręce. Tomasz Niemota nie powiedział ani słowa. Posadził sobie potem dzieci na barkach, dziewczynkę na lewym, chłopczyka na prawym. Przyszło nam zboczyć z drogi, zejść w przepaście wichrowe, w głąb otchłannej piersi smoczej. W dolinie jego płuca zatrzymaliśmy się w Białym Zajeździe, u ślepego Janusa. To miasto, Odmę, założyli jeszcze Anatomowie. W jego bliznach i zrostach kryją się starożytne skarbce Sprzysiężenia, w których pierwsi magowie-eksploratorzy złożyli swe najcenniejsze – bezcenne – zdobycze. Radni miejscy, strażnicy owych skarbów, od wieków już nie ukazują się oczom śmiertelników. Ponoć obmywszy się w zimnym ogniu smoczego nasienia, rządcy Odmy wraz z gadzią witalnością zyskali apetyt Smoka i teraz żywią się czasem i przestrzenią, pożerają logikę przyczyny i skutku, upijają się urtropią, to jest naturalnym dążeniem każdej rzeczy magicznej do magii wytracenia. Dlatego płuco z Odmą rozdęło się do postaci trzykroć większej od drugiego płuca Smoka. I dlatego w Odmie ma siedzibę tyle towarzystw, gildii, sekt i aliansów: bliska obecność niewidzialnych radnych konserwuje artefakty pochowane w prywatnych kryptach. Przybywają tu też starzejący się arystokraci, monarchowie i herosi pożenieni z ziemią, przybywają, gdy i najdroższa magia nie jest już w stanie obronić ich przed śmiercią. A w Odmie nawet jeśli w końcu umrą, to cudownie zagubieni pomiędzy własnym dzieciństwem, młodością, dojrzałością i wiekiem starczym, zaplątani między wczoraj i jutro, pamiętający moment zgonu jako odległą, zamgloną przeszłość… Zawsze uciekałem z Odmy najszybciej jak mogłem. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Człowiek przekraczający
— Daniel Markiewicz
Piołunnik
— Jacek Dukaj
Król Bólu i pasikonik
— Jacek Dukaj
Oko potwora
— Jacek Dukaj
O tym, czego nie boi się Dukaj
— Mieszko B. Wandowicz
Człowiek przeżywający
— Joanna Kapica-Curzytek
Przeczytaj to jeszcze raz: My nie marzniemy
— Anna Nieznaj
Przeczytaj to jeszcze raz: Dryf
— Beatrycze Nowicka
Nanomagia i chłopięce marzenia
— Beatrycze Nowicka
Wieczność porasta rdzą
— Justyna Lech
Scena za ciasna na Lód
— Karolina „Nem” Cisowska
Esensja czyta: Luty-marzec 2010
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Daniel Markiewicz, Marcin Mroziuk
Esensja czyta: Grudzień 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Marcin T.P. Łuczyński, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski
Esensja czyta: Październik-listopad 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Michał Kubalski, Marcin T.P. Łuczyński, Joanna Słupek, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski, Krzysztof Wójcikiewicz
Opowiadanie absolutnie genialne i można powiedzieć wręcz prorocze. Taka pokręcona stylistyka języka jest wyraźnym zabiegiem narracyjnym, jak wspomniał przedmówca. Pisanie opowiadania jednym, klasycznym, utartym tonem w tym wypadku było by bezsensowną decyzją. Chwała autorowi, który aż tak potrafi bawić się jeżykiem.
Do up, czytałem już dawno, ale z tego co pamiętam: plaja jest rozwinięciem filmów, szlaja gier. Na kształt szlaji wpływasz swoimi akcjami, plaja jest bardzie odtworzeniem konkretnych emocji, stanów uczuć mających stymulować odbiorcę.