Wydana w dwóch tomach „Wielka Księga Horroru” jest „wielka” chyba tylko ze względu na grubość, bo wszystko inne raczej przywodzi na myśl terminy, których używa się podczas pracy z mikroskopem.
Wiaderko z nieczystościami
[„Wielka Księga Horroru. Tom pierwszy”, „Wielka Księga Horroru. Tom drugi” - recenzja]
Wydana w dwóch tomach „Wielka Księga Horroru” jest „wielka” chyba tylko ze względu na grubość, bo wszystko inne raczej przywodzi na myśl terminy, których używa się podczas pracy z mikroskopem.
‹Wielka Księga Horroru. Tom pierwszy›
„Wielka Księga Horroru” to jedna z kilku wydanych przez Fabrykę Słów antologii, których lektura może przyprawić czytelnika o mimowolny szczękościsk. Wbrew pozorom nie jest to bowiem jakiś mityczny zbiór najlepszych zagranicznych opowiadań grozy, a po prostu polska wersja językowa osiemnastej edycji „The Mammoth Book of Best New Horror”, złożonej jak co roku przez Stephena Jonesa, redaktora niezwykle zasłużonego dla anglojęzycznej literatury grozy. Dlaczego Fabryka wybrała akurat ten, a nie inny rocznik antologii? Nie wiadomo. Czemu wypuściła książkę w dwóch, brzydko rozdmuchanych objętościowo tomach? Skłamałbym, gdybym napisał, że też nie wiadomo, bo tutaj akurat łatwo wyczuć względy… hmm… mówiąc grzecznie – merkantylnej natury. Wiadomo tylko tyle, że antologia jest bardzo nierówna, znane nazwiska wcale nie gwarantują wysokiej jakości prozy, a co więcej – zaskakująco dużo tutaj tekstów, które z horrorem nie mają praktycznie nic wspólnego. Wygląda to zupełnie tak, jakby Jones przeszedł się po autorach, niosąc przed sobą wiaderko i wołając „Co łaska!”, i ci, którym nie udało się wystarczająco szybko zmyć z widoku, na odczepnego wrzucali mu do środka to, co się udało odkleić od dna własnej szuflady. To prawda, jest tu kilka tekstów niezłych, wręcz nie pasujących poziomem do reszty, ale tłumaczę to sobie pomyłką autorów, którzy ze stresu skrobali nie w tej szufladzie, co powinni i wbrew swoim intencjom oddali Jonesowi płody wartościowe zamiast nic niewartych ogryzków.
Pierwszy tom, na który złożyło się szesnaście krótszych tekstów, praktycznie co krok rozczarowuje. W niepozornych wstępach autorzy chwalą się jak mogą swoimi inspiracjami, talentem i oczytaniem, bez skrępowania powołując się na literackich gigantów i roztaczając przed czytelnikiem wizję nie byle jakiego geniuszu i literackiej maestrii, po czym przewraca się stronę z ładnym, ale w sumie zbędnym obrazkiem i… BACH! Albo tłuczona tysiącami tandeta, albo uwiąd twórczy, albo nie wiadomo, co autor miał na myśli. Dobrze chociaż, że nawet najsłabsze z opowiadań są napisane porządnie i czyta się je gładko (po czym łatwo odróżnić antologię zagraniczną od tej z opowiadaniami polskich autorów), ale nadal nie jest to literatura godna polecenia. Z tych wspomnianych szesnastu tekstów do czegokolwiek nadaje się bowiem góra pięć, a z tych pięciu ledwie dwa można uznać za skonstruowane w sposób rzeczywiście przemyślany.
Pierwszy z tych tekstów, w dodatku bardzo daleki od horroru, to „Amerykańscy zmarli” Jaya Lake’a, rodzaj postapokaliptycznej sf o Ameryce, która pogrążyła się w cywilizacyjnym upadku i jest rządzona przez bliżej niesprecyzowanych księży, pławiących się w luksusie i ogałacających okoliczne wioski i miasteczka z wszystkich kobiet, nawet tych nieletnich, w celach swoiście pojętej walki z plagą. Narratorem jest zdeformowany fizycznie chłopiec, całymi dniami snujący marzenia o pięknych czasach, kiedy to Amerykanki były białe, kształtne i cycate, i z radością oddawały się seksowi z równie białymi, pozbawionymi przyodziewku Amerykanami. Zresztą o czymże innym mógłby marzyć, skoro jedyna wiedza, jaką może czerpać na temat nieistniejącego już świata pochodzi z pokaźnego słupka znaleźnych pornosów… Opowiadanie jest gorzkie w wymowie i kreuje dość ponury świat, ale jednocześnie autorowi udało się zaproponować namacalnego bohatera, którego losem rzeczywiście można się przejąć.
Drugi z wartych uwagi tekstów to kończący tom „Pogrzeb” Davida J. Schowa, opowiadający o tym, jak zmarli z przenoszonego w inne miejsce cmentarza zaczynają wstawać z grobów i wracać do swoich bliskich, przejawiając na ogół niezbyt przyjazne zamiary. Wyjątkiem zdaje się być kochanka bohatera, która natychmiast zaciąga go do łóżka, w czym akurat o tyle nie ma nic zdrożnego, że kobieta zmarła na raka i nie posiada żadnych widocznych zewnętrznych „uszkodzeń”. Sielanka zaczyna się chwiać, gdy bohater uświadamia sobie, że z dnia na dzień spada mu ciepłota ciała. Opowiadanie napisane jest z uczuciem, a realia odmalowane są całkiem przekonująco, przez co tekst stanowi dobre zamknięcie książki.
Z pozostałych opowiadań ponad przeciętność (czy może raczej powinienem napisać – ponad lichotę) wybijają się tylko dwa: „Między zimnym księżycem a ziemią” Petera Atkinsa oraz „Których zostawiamy” Marka Chadbourna. To pierwsze wyłącznie dzięki lirycznemu, sentymentalnemu klimatowi, bo sama fabuła – wbrew pozornej prostocie – wcale nie jest zbyt jasna (ot, chłopak rozmawia sobie nocą z napotkaną nagle ukochaną, która wsiąkła bez śladu jakiś czas temu). To drugie – ze względu na ciekawy pomysł, który jednak lepiej by się sprawdził w grubszej formie, a nie w postaci krótkiego, siłą rzeczy odartego z głębszego spojrzenia w stworzoną mitologię opowiadania. Aż szkoda, że koncepcja tajemniczych sił, tkwiących tysiąclecia pod wietnamską ziemią, a odkopanych niechcący podczas drążenia przez Wietkong tuneli, została ledwie zarysowana na niespełna trzydziestu stronach. Ale nawet i w tak skompresowanej formie koncepcja wciąż potrafi wywrzeć niezgorsze wrażenie.
‹Wielka Księga Horroru. Tom drugi›
Cała reszta tekstów mniej lub bardziej rozczarowuje – tak pomysłem, jak i wykonaniem. „Lato” Ala Sarrantonio niby jest hołdem złożonym Bradbury’emu, ale tak naprawdę jest to mierna, kiepsko zamknięta historyjka de facto science fiction o kilku chłopcach, którzy przyczyny narastających upałów upatrują nie w bliskim eksplozji Słońcu, a w jakiejś mitycznej dziurze w kopalni, którędy miałby przedostawać się żar z dziury do Piekła. „Głęboko” Ramseya Campbella jest tysięczną wariacją na temat pogrzebania żywcem, z niezbyt porywającym finalnym twistem rodem z czerstwych anegdotek. „Nocna zmiana” Johna Gordona to tuzinkowa historyjka oparta na popularnym wiele lat temu schemacie, mówiąca o chwilowym przeskoku bohatera parę stuleci wstecz i doświadczeniu egzekucji na własnej skórze. „Luksus krzywdzenia” Christophera Fowlera jest nędzną historyjką o pisarzu grozy (nic więcej z horroru tu nie ma), który zastanawia się, czy da się zabić kolegę tak, żeby nikt tego nie zauważył. „Pociągi specjalnego nadzoru” Marka Samuelsa to kolejna, w dodatku dość przewidywalna wariacja na temat tajemnic londyńskiego metra, gdzie nie wolno przebywać po zmroku, bo coś się może człowiekowi stać. „Krokusy” Elizabeth Hand to w ogóle jakieś nieporozumienie, które od dużej biedy można uznać za katastroficzny romans obyczajowy, notabene pusty i nudny (po serii błahych rozmów autorka podrzuca finalne zdanie, że Seattle zapada się w morze). „Czego nienawidzi natura” Marka Morrisa, podobnie zresztą jak i „Łkanie pośród ciszy” Gene’a Wolfe’a, to pisana pod amerykańskiego bogobojnego obywatela historyjka o mordercy dzieci, który albo ląduje w swoim prywatnym piekle (Morris), albo po prostu trafia we własne sidła (Wolfe). Do kompletu dochodzą jeszcze miałki, pozbawiony domknięcia „Ostatni krąg” Lyndy E. Rucker o małżeństwie, które przejmuje dom po zmarłej ciotce i już tam zostaje na zawsze, bo w domu jest… jakiś pokoik z okultystycznymi znakami na podłodze, mętny i momentami mocno niesmaczny „Błąd scenariusza” Nicholasa Royle’a, mówiący o mordercy, który szuka po mieście czegoś nie do końca sprecyzowanego, tuzinkowy short o wampirze na kozetce u psychologa („Opętany snami pacjent doktor Pridy” Michaela Bishopa) oraz wreszcie słabiutka „Moja” Joela Lane’a z bohaterem uprawiającym seks z własnoręcznie zabitą dziewczyną, która jako swego rodzaju zombie służy w jakiejś agencji towarzyskiej.
Innymi słowy – cztery dające się czytać teksty na ogólną liczbę szesnastu to trochę mało, żeby w ogóle był sens zawracać sobie głowę książką.
Na szczęście tom drugi zawiera teksty dłuższe i dostrzegalnie lepsze, choć nadal nie jest to pierwsza liga anglosaskiej beletrystyki. Z całą pewnością błyszczy tutaj nominowana do wielu nagród (Locus, Nebula, WFA, Hugo), zresztą publikowana już w Polsce (NF 12/2007) „Piękna córka Pol Pota” Geoffa Rymana, historia urokliwie skrojona i mocno sentymentalna, opowiadająca o tytułowej dziewczynie, która boryka się z duchami ludzi skrzywdzonych przez kierowany przez ojca reżim. Sam wydźwięk opowiadania jest denerwująco amerykański (dziewczyna – oczywiście piękna, żeby było łatwiej przełknąć ideę – odkupująca winy zbrodniarza wojennego; wszystko jest tu słodkie, miłe i zarazem smutne, nawet duchy, z których literalnie żaden nie pragnie zemsty, tylko wszystkie gremialnie tęsknią za zrozumieniem i pamięcią), a też i nie do końca miejsce tej historii jest w antologii grozy (mimo obecności w fabule duchów tekst zyskał nominacje do wspomnianych nagród w kategorii fantasy), ale nie da się ukryć, że historia jest napisana z uczuciem i dużą finezją, dzięki czemu los dziewczyny rzeczywiście potrafi pod koniec wycisnąć łzy wzruszenia.
Drugi dobry tekst, nawet jeśli również nie do końca kwalifikujący się do antologii grozy, to „One” Davida Morrella, opowiastka z czasów pionierskiej walki z dziką przyrodą i surowymi warunkami pogodowymi, snuta przez starowinkę, która jako jedyna przeżyła atak kilku dziwnych, zmutowanych stworzeń na jej dom rodzinny. Opowiadanie jest mięsiste, wartkie i porządne warsztatowo, dzięki czemu doskonale się czyta i sugestywnie działa na wyobraźnię.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na „Uśmiech diabła” Glena Hirshberga, niejasną, ale bardzo klimatyczną i dobrze skonstruowaną opowieść o inspektorze latarni morskich, który wysłuchuje niepokojącej historii snutej przez mieszkającą na wyludnionym wybrzeżu wdowę po latarniku, a także na najdłuższy w całej antologii tekst autorstwa Kima Newmana – „Człowiek, który wysiadł z pociągu duchów”. Rzecz jest napisana gładko i czyta się naprawdę przyjemnie, zwłaszcza że fabuła jest okraszona dyskretnym humorem, aczkolwiek całość niepotrzebnie została wsadzona w narracyjną klamrę i zamknięta napisanym po łebkach happy endem, zupełnie jakby Newman w pewnym momencie zmęczył się pracą twórczą i już wyraźnie zniecierpliwiony jak najszybciej pragnął zakończyć mordęgę. Jednak nawet mimo to tekst można uznać za interesującą rozrywkę, szczególnie że akcja osnuta została wokół zdarzeń, które w sporej części rzeczywiście miały miejsce.
W książce są jeszcze cztery inne opowiadania, ale ich jakość jest – mówiąc delikatnie – niska. „Rzucony” Dona Tumasonisa jest bliską bełkotu impresją ze zwiedzania Krety, „Wszystkie domy zniknęły, zalało je morze” Caitlin R. Kiernan może i znośnie wpasowuje się w mitologię Cthulhu, ale raczej rozczarowuje mocno chaotyczną narracją, „Mechaniczny horror” F. Gwynplaine’a MacIntyre’a jest czymś w rodzaju hołdu – w sumie naiwnego i mocno zbędnego – złożonego Edgarowi Allanowi Poemu, zaś „Szafki” Richarda Christiana Mathesona to niezbyt zachwycający short na temat kobiety, która od roku nie ma na nic apetytu.
Ale nawet jeśli drugi tom antologii uznać za lepszy, nie znaczy to, że od razu należy lecieć do księgarni. Na rynku jest z całą pewnością cała masa książek, które znacznie bardziej zasługują na uwagę, i których lektura przyniesie zauważalnie więcej pożytku, niż to, co ma do zaoferowania tak zwana „Wielka Księga Horroru”.