Powieść zachowała klimat wspomnianego już „Jednym zaklęciem” i czyta się ją po prostu wyśmienicie – jest lekka, zabawna i niesłychanie sympatyczna. Co ważniejsze – jest bliższa życiu, niż większość gatunkowej fantasy – bohaterowie nie są piękni i silni, przeciwnicy łatwi do usunięcia, a magowie wszelakich odmian wszechmocni i wszechstronni (np. potrafią się wznieść, ale nie latać; potrafią odczytywać myśli, ale nie w miejscowym języku; zaklęcie niewidzialności działa bardzo dobrze, ale tylko na obiekty przezroczyste; można zepsuć żywność, ale tylko wtedy, kiedy nie jest w zamknięciu).
Niechcący głównodowodzący
[Lawrence Watt-Evans „Wódz mimo woli” - recenzja]
Powieść zachowała klimat wspomnianego już „Jednym zaklęciem” i czyta się ją po prostu wyśmienicie – jest lekka, zabawna i niesłychanie sympatyczna. Co ważniejsze – jest bliższa życiu, niż większość gatunkowej fantasy – bohaterowie nie są piękni i silni, przeciwnicy łatwi do usunięcia, a magowie wszelakich odmian wszechmocni i wszechstronni (np. potrafią się wznieść, ale nie latać; potrafią odczytywać myśli, ale nie w miejscowym języku; zaklęcie niewidzialności działa bardzo dobrze, ale tylko na obiekty przezroczyste; można zepsuć żywność, ale tylko wtedy, kiedy nie jest w zamknięciu).
Lawrence Watt-Evans
‹Wódz mimo woli›
Dawno, dawno temu (to znaczy w roku 1991) nakładem wydawnictwa Amber ukazała się w Polsce przeurocza powieść Lawrence’a Watt-Evansa pod tytułem „Jednym zaklęciem”. Opowiadała o losach chłopca, który dysponując jednym, jedynym zaklęciem porywa się na zadanie przerastające wielu prawdziwych magów i rycerzy. I mimo to (a może właśnie dlatego, że musi polegać wyłącznie na swoim sprycie) całkiem nieźle sobie radzi. I, choć „Jednym zaklęciem” tak naprawdę było dopiero drugim tomem cyklu „Legendy Ethshar”, nieznajomość wcześniejszej części w niczym nie przeszkadzała, bowiem cykl ten zwykłym cyklem bynajmniej nie jest. Każda kolejna powieść ma inny komplet bohaterów i akcję umieszczoną w innym miejscu, aczkolwiek nadal w obrębie świata określanego mianem Ethshar. Jedyną cechą wspólną występujących w książkach bohaterów jest ich ogólna charakterystyka – każdy z nich jest młodym nieudacznikiem, który dzięki przedziwnemu splotowi okoliczności zostaje rzucony na szerokie wody, zwane „życiem”.
W „Wodzu mimo woli”, chronologicznie trzeciej książce cyklu, takim bohaterem jest Sterren, lokalny obdartus, któremu nie udało się pojąć sztuki czarnoksięstwa (źródłem mocy jest w tym przypadku meteor, który spadł był parędziesiąt lat wcześniej), zarabiający na życie ogrywaniem w kości przybywających do miasta wieśniaków. Pewnego dnia jednak staje twarzą w twarz z wysłannikami dalekiego, malutkiego, położonego bardzo blisko krawędzi świata, królestwa Semmy. Z racji pochodzenia czeka go na miejscu, w Semmie, posada Dziewiątego Wodza. Niestety, kraik ten praktycznie nie posiada wojska (a to, które jest, nie ma broni i bardziej przypomina zbieraninę leniwych łachudr), „najpotężniejszy” czarodziej pracuje w pałacowej kuchni, teurg ma problemy z porozumieniem się z jakimkolwiek bogiem, a król – Phenvel III – swoją „polityką” doprowadził do zjednoczenia obu wrogich sąsiadów, dzięki czemu Semma spodziewa się lada moment inwazji. W dodatku – w związku z tym, że konflikty militarne są rozstrzygane wedle cywilizowanych reguł – w wypadku przegranej, śmiercią karany jest tylko wódz armii. Wobec takiej perspektywy Sterren rusza za granicę nająć magów (podział na profesje i sposób poboru mocy jest dość skomplikowany), którzy pomogą mu obronić Semmę. Niestety, fundusze przyznane na wyprawę są wyjątkowo skąpe i powodują, iż wynajęte osoby nie są mistrzami w swoim fachu. Z dnia na dzień wszystko zaczyna się sypać, a trudności miast znikać, piętrzą się niemal w nieskończoność. Sterren jednak nie zamierza się poddawać…
Powieść zachowała klimat wspomnianego już „Jednym zaklęciem” i czyta się ją po prostu wyśmienicie – jest lekka, zabawna i niesłychanie sympatyczna. Co ważniejsze – jest bliższa życiu, niż większość gatunkowej fantasy – bohaterowie nie są piękni i silni, przeciwnicy łatwi do usunięcia, a magowie wszelakich odmian wszechmocni i wszechstronni (np. potrafią się wznieść, ale nie latać; potrafią odczytywać myśli, ale nie w miejscowym języku; zaklęcie niewidzialności działa bardzo dobrze, ale tylko na obiekty przezroczyste; można zepsuć żywność, ale tylko wtedy, kiedy nie jest w zamknięciu). Jednocześnie nic nie trąci tu nachalną dydaktyką przeznaczoną dla młodzieży (choć teoretycznie jest to książka dla młodszego odbiorcy – z czym nie do końca się zgadzam), co jest dość istotną i denerwującą wadą, np. prozy Gordona R. Dicksona (cykl zapoczątkowany „Smokiem i jerzym”), czy mimo wszystko L. Sprague de Campa (”Rycerz mimo woli” plus kontynuacja). Przy okazji jest to ogromna kopalnia pomysłów dla tych wszystkich, którzy od czasu do czasu parają się mistrzowaniem w grach fabularnych. Innymi słowy – szczerze polecam książkę każdemu miłośnikowi fantastyki (i nie tylko). Dobra zabawa gwarantowana.
Trochę natomiast śmieszy oprawa książki, bowiem na okładce tego tomu (jak i obu poprzednich) widnieje napis „Legendy Etshar”. Tymczasem prawidłowa nazwa cyklu (umieszczona zresztą w środku książki) brzmi „Legendy Ethshar”. Niby brak jednej litery to nic wielkiego (innymi słowy „się czepiam”), jednak – czego jak czego, ale wyglądu okładki powinno się szczególnie pilnować…
Za tytuł recenzji dziękujemy Eli Gepfert.