„Pakt Piłsudski-Lenin” Piotra Zychowicza to książka dziwna. Autor nie tylko z uporem stara się dowieść nam postawioną w tytule tezę (co jeszcze można zaakceptować). Stara się on również udowodnić, że gdyby tylko Polacy okazali mniej litości Bolszewikom, nie tylko zdobyliby Moskwę, ale też odbudowaliby imperium od morza do morza.
Alternatywy 1920
[Piotr Zychowicz „Pakt Piłsudski-Lenin” - recenzja]
„Pakt Piłsudski-Lenin” Piotra Zychowicza to książka dziwna. Autor nie tylko z uporem stara się dowieść nam postawioną w tytule tezę (co jeszcze można zaakceptować). Stara się on również udowodnić, że gdyby tylko Polacy okazali mniej litości Bolszewikom, nie tylko zdobyliby Moskwę, ale też odbudowaliby imperium od morza do morza.
Piotr Zychowicz
‹Pakt Piłsudski-Lenin›
Nie zrozumcie mnie źle: nie twierdzę wcale, że tak się stać nie mogło. Ale kluczowy dla zrozumienia istoty całej hipotezy postawionej przez Zychowicza jest przyrostek „by” w różnych jego odmianach. Nie trzeba być wielbicielem fantastyki naukowej ani specjalistą od zagadnienia multiświata, by zdawać sobie sprawę, że rzadko kiedy wydarzenia rozgrywają się w sposób, w jaki je sobie zaplanowaliśmy. Tymczasem dla Zychowicza sprawa jest prosta: rozgromienie Bolszewików w 1919, 1920 czy też zagarnięcie ziem białoruskich i ukraińskich podczas negocjacji nad traktatem ryskim uczyniłoby z Polski imperium, rozwiązując tym samym wszystkie problemy, z którymi borykała się II RP przez całe dwudziestolecie międzywojenne.
To zresztą bardzo atrakcyjna wizja i Zychowicz przedstawia ją całkiem przekonująco. Rzecz w tym, że poza gdybaniem i chciejstwem brak temu przekonaniu jakichkolwiek głębszych przesłanek. Tak naprawdę bowiem nawet jeśli wnioski wyciągane z faktów i wydarzeń towarzyszących wojnie polsko-bolszewickiej wskazują na możliwość takiego przebiegu wydarzeń, który mógłby doprowadzić do odrodzenia Rzeczypospolitej w jej granicach sprzed 1772 roku, to wciąż jest to nic innego jak tylko i wyłącznie jedna z wielu możliwości. Tymczasem dla Zychowicza jest ona jedyną słuszną. Nie muszę chyba dodawać, że takie przekonanie o własnej nieomylności i niezdolność do dostrzeżenia innych możliwości znacząco obniża siłę argumentów prezentowanych przez autora.
Zacząć wypadałoby od tego, czym „Pakt” (już drugi zresztą, po „Pakcie Ribbentrop-Beck” w karierze Zychowicza) nie jest. Z pomocą przychodzi nam tutaj angielska Wikipedia, która nazywa autora „alternate history writer”, co można przełożyć na nasze jako „pisarz historii alternatywnych”. I nie jest to w żadnej mierze przesadą. Pierwszy rozdział omawianej książki („Polacy na Kremlu ‘20”) to czysta fantastyka, lub, jak kto woli, alternatywa historyczna, której nie powstydziłby się sam Marcin Wolski. I właśnie ten pierwszy rozdział i wizja, jaką przedstawia, stanowi podstawę dla całego wywodu zaprezentowanego na kolejnych stronach.
Nie da się jednak ukryć, że Zychowicz lekcję historii odrobił i jego znajomości realiów nie sposób zbyt wiele zarzucić. Z drugiej jednak strony dużą rolę w pisaniu o historii odgrywa kwestia interpretacji – i tutaj już, z wielką stratą dla całej książki, Zychowicza ponosi fantazja. Zastrzeżeń mam kilka. Po pierwsze, za wszelką cenę stara się autor przedstawić fakty tak, żeby pasowały do jego wizji zdobycia Moskwy i odbudowy polskiego imperium. Po drugie, pisze Zychowicz o wydarzeniach w sposób skrajnie emocjonalny. Po trzecie wreszcie, pomijając już przekonanie o słuszności własnego toku rozumowania i w nawiązaniu do braku obiektywizmu, nie pozostawia Zychowicz żadnych możliwości do dyskusji ze stawianymi przez siebie hipotezami.
Oczywiście nie jest to książka naukowa, więc na część z powyższych mankamentów można by przymknąć oko. Kłopot jednak w tym, że przekonanie autora o własnej słuszności połączone z emocjonalnym podejściem do opisywanych wydarzeń czynią z „Paktu” dość irytującą lekturę.
Możemy się albo z autorem zgadzać, wtedy wszystko jest cacy, bo przecież jego interpretacja jest jedyną słuszną, albo możemy się nie zgadzać – wtedy lądujemy w grupie tych, którzy akceptują Nową Targowicę (jak określa Zychowicz traktat ryski), niezdolnych do myślenia na skalę polskiego imperium od morza do morza. Publicystyczne zacięcie (z którego wynika tak apodyktyczny sposób pisania i prezentacji faktów) prowadzi do tego, że czytelnik staje przed wyborem: albo za, albo przeciw. Miejsca na jakiekolwiek odmienne od ustalonej przez autora ortodoksji wizje po prostu nie ma. W ten sposób zamiast książki o historii mamy do czynienia z książką propagandową. Co jest o tyle dziwne, że prezentuje nawet nie tyle określoną interpretację, co właśnie historię alternatywną.
Mówi się, że wyobraźnia jest jedną z najważniejszych umiejętności dobrego historyka. Okazuje się jednak, że choć tej Zychowiczowi nie brakuje, to jednak sposób, w jaki ją wykorzystuje, pozostawia sporo do życzenia. Ważne oczywiście jest dostrzeganie potencjalnych historii alternatywnych i niezrealizowanych możliwości, ale zawsze pozostają one na marginesie historii właściwej – tej opartej na twardych faktach i opisującej wydarzenia, które faktycznie miały miejsce. U Zychowicza natomiast fakty, choć występują, stanowią element równorzędny z fantazjami samego autora na temat tego, co by było, gdyby.
Główne ujście dla bogatej wyobraźni autora to pisanie historii alternatywnej i snucie rozważań na temat tego, co mogłoby (a raczej – co na pewno by się wydarzyło), gdyby bohaterowie opisywanych wydarzeń zachowali się inaczej. Dzieje się to kosztem prób zrozumienia ludzi, którzy decydowali wtedy o losach Polski. Jest to o tyle dziwne, że przecież autor zdaje sobie sprawę z motywów, którymi kierował się chociażby Piłsudski.
Już na samym wstępie Zychowicz nie pozostawia wątpliwości co do tego, z jakiego punktu widzenia podchodzi do opisywanych wydarzeń. „Mogliśmy nie tylko odzyskać niepodległość, ale również restaurować mocarstwo stworzone przez naszych przodków. Nie kadłubową ‘Polskę dla Polaków’, ale imperialną Rzeczpospolitą od morza do morza, w której herbie obok Orła Białego znalazłoby się miejsce dla litewskiej Pogoni i patrona Rusi, Archanioła Michała.” Całą książkę określa zresztą autor „hołdem złożonym tamtej wielkiej Rzeczypospolitej”. Jest więc „Pakt” w gruncie rzeczy dziełem wyrosłym z niespełnionego snu o wielkości.
Według autora w początkach tworzenia się II RP jedynym rozwiązaniem godnym potomności było utworzenie federacji państw zgodnej z pierwotnymi zamysłami Piłsudskiego, która stanowiłaby powrót do Rzeczypospolitej sprzed 1772 roku. Możliwości ku temu było wiele, ale żadna z nich, łącznie z traktatem ryskim, nie została przez Polaków wykorzystana. Stworzenie państwa federacyjnego, z Białorusią, Litwą i Ukrainą, niewątpliwie odmieniłoby losy Europy. Tyle tylko, że przedstawiona w taki sposób wizja wydaje się skrajnie uproszczona. Jak gdyby większa Polska miałaby automatycznie zmienić się w kraj mlekiem i miodem płynący. Zapewne w takim miejscu szklane domy wyśnione przez Seweryna Barykę byłyby prawdziwą codziennością.
Swojego sentymentu za Wielkim Księstwem Litewskim i Rzeczpospolitą Obojga Narodów Zychowicz wcale nie kryje. Nie chodzi tylko o to, że sam określa się mianem Litwina, ale Litwina czasów XVIII i XIX wieku, Litwina typu Mickiewicza i Kościuszki (choć do tego drugiego roszczą sobie prawa także Białorusini). Historyczna Rzeczpospolita jest zatem ową terra felix i wystarczyło w 1920 roku powrócić do historycznych granic, by wszelkie bolączki okresu międzywojennego zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie jest to argument pozbawiony słuszności, szczególnie jeśli chodzi o sferę stosunków międzynarodowych. Czy jednak rozwiązałoby to problemy wewnętrzne? Szczególnie w sytuacji, w której realizacja koncepcji federacyjnej spotkała się z oporem lewicy i endecji, zaś sam Piłsudski, po klęsce wyprawy kijowskiej, również stracił do niej serce?
Również językowo „Pakt” przypomina bardziej swobodną publicystykę. Raz to „my” byliśmy w natarciu, innym razem to oni byli w odwrocie, nawet jeśli w obu przypadkach chodzi o Wojsko Polskie. Nie pomagają też liczne kolokwializmy, które najczęściej pojawiają się, gdy autor chce się z nami podzielić swoimi osobistymi, najczęściej też wyjątkowo emocjonalnymi, przemyśleniami. Nie zawsze mają one cokolwiek wspólnego z opisywanymi wydarzeniami:
Antywojenna histeria, którą urządziła wówczas [w trakcie ofensywy w 1919 roku] polska lewica, do złudzenia przypominała to, co pół wieku później wyrabiali amerykańscy użyteczni idioci podczas wojny z komunizmem w Wietnamie.
Jeśli publicystyczny ton i tęsknota za imperium nie wystarczyły, to już samo emocjonalne podejście autora do tematu powinno nam dać wyraźnie do zrozumienia, że jakiegokolwiek obiektywizmu po Zychowiczu nie mamy co oczekiwać.
Nie oznacza to, że jest to książka napisana źle. Patrząc na publicystyczne zacięcie autora nie sposób odmówić mu nie tylko fantazji, ale i umiejętności. Abstrahując bowiem od tego, co pisze, i przymykając oko na personalne wtręty oraz kolokwializmy, pisze Zychowicz dobrze, przystępnie i, nie kryję, całkiem przekonująco. W istocie bowiem jego interpretacje i historie alternatywne mogłyby być słuszne. Ale czy to czyni z niego dobrego historyka, a z książki – pozycję historyczną? Obawiam się, że nie.
Jak słyszę o "antywojennej histerii" to autora takich słów chciałbym zobaczyć gnijącego w okopie lub poznać jego opinię o wojnie po utracie dziecka. Bardzo jestem wówczas ciekaw jego zdania na ten temat.