Być może to przypadek, a może zamierzone działanie – w każdym razie książka Wojciecha Tochmana o współczesnej, choć naznaczonej piętnem okrutnej przeszłości Kambodży ukazała się równo czterdzieści lat po obaleniu zbrodniczego reżimu Czerwonych Khmerów Pol Pota. Domyślacie się więc już zapewne, że „Pianie kogutów, płacz psów” nie jest przyjemną lekturą. Ale za to na pewno jest lekturą ważną, która choć trochę pozwala zrozumieć, jak rodzi się ludobójstwo.
Krajobraz po „wyzerowanym” kraju
[Wojciech Tochman „Pianie kogutów, płacz psów” - recenzja]
Być może to przypadek, a może zamierzone działanie – w każdym razie książka Wojciecha Tochmana o współczesnej, choć naznaczonej piętnem okrutnej przeszłości Kambodży ukazała się równo czterdzieści lat po obaleniu zbrodniczego reżimu Czerwonych Khmerów Pol Pota. Domyślacie się więc już zapewne, że „Pianie kogutów, płacz psów” nie jest przyjemną lekturą. Ale za to na pewno jest lekturą ważną, która choć trochę pozwala zrozumieć, jak rodzi się ludobójstwo.
Wojciech Tochman
‹Pianie kogutów, płacz psów›
Fajnie jest dostać książkę w prezencie! Z wypisaną odręcznie na stronie tytułowej dedykacją. Na przykład: „(…) z okazji imienin od Mamusi i Tatusia, 20.01.1982”. Dwa miesiące wcześniej skończyłem dwanaście lat. Jesteście ciekaw, czym ukochani rodzice postanowili zaspokoić mój głód czytania? Nie żadną fantastyką naukową czy klasyką prozy przygodowej. Nawet nie kryminałem, chociaż pochłaniałem je wtedy zawzięcie. Kupili książkę reporterską. Była to wydana chwilę wcześniej „Kampucza – godzina zero” Zbigniewa Domarańczyka, pierwszego zagranicznego dziennikarza (wówczas reportera Telewizji Polskiej), który wjechał do Kambodży tuż po wygnaniu w styczniu 1978 roku przez wojska wietnamskie Pol Pota z Phnom Penh. Głównym tematem tej arcyciekawej, świetnie udokumentowanej i do dzisiaj robiącej ogromne wrażenie pozycji były zbrodnie Czerwonych Khmerów. Przyznacie, idealna lektura dla dwunastolatka!
Książka Domarańczyka sprawiła jednak, że od tamtej pory uparcie tropiłem kolejne opracowania na ten temat – zarówno historyczne, jak i reporterskie. Najciekawsze i najosobliwsze wydają się „
Uśmiech Pol Pota” (2006) Szweda Petera Fröberga Idlinga oraz „Duchy. Korespondencje z Kambodży” (2008) autorstwa legendarnego włoskiego reportera Tiziana Terzaniego, który jeździł do tego kraju od początku lat 70. ubiegłego wieku, a więc jeszcze przed nastaniem Czerwonym Khmerów. Teraz doszło kolejne dzieło, ponownie polskiego autora – „Pianie kogutów, płacz psów” Wojciecha Tochmana (rocznik 1969). Tochman, przed laty dziennikarz „Gazety Wyborczej”, protegowany Hanny Krall, już wcześniej odbywał podróże w regiony świata naznaczone ludobójstwem. Pisał o życiu w powojennej Bośni („Jakbyś kamień jadła”, 2002) i Rwandzie („Dzisiaj narysujemy śmierć”, 2010) – książka o Kambodży staje więc domknięciem tej poświęconej przede wszystkim traumie po zagładzie (w odróżnieniu od Zagłady utożsamianej z Holokaustem) trylogii. I oby polski dziennikarz nie musiał nigdy dopisywać ciągu dalszego.
W ostatnim rozdziale książki Tochman wspomina, że o zajęciu się Kambodżą myślał od dawna, ale przez długie lata temat ten go przerastał i przerażał. Dojrzał do niego dopiero na początku tej dekady, gdy częściej zaczął bywać zawodowo w Azji Południowo-Wschodniej. Z biegiem czasu tych wizyt w – umownie, bo przecież nie tylko – Phnom Penh było coraz więcej; przybywało też artykułów drukowanych w różnych miejscach – między innymi w „Kontynentach”, „Dużym Formacie”, a nawet w formie wstępu do „Kampuczy…” Domarańczyka, którą wznowiono wreszcie po trzydziestu trzech latach. Gdy dodał do tego teksty niepublikowane, uzbierało się ich piętnaście. W sam raz na książkę. Książkę o Kambodży XXI wieku, która wciąż jeszcze leczy rany po totalitarnym eksperymencie sprzed ponad czterech dekad. W której ofiary reżimu nierzadko mieszkają w sąsiedztwie swoich katów. W której – takie wrażenie odnosi autor – obywateli nie interesuje zbytnio rozliczenie żyjących jeszcze zbrodniarzy, a samo zagadnienie ludobójstwa jest głównie tematem „eksportowym”.
Osią książki są opowieści o szaleństwie – tym indywidualnym, dotykającym jednostki (nader jednak liczne), i zbiorowym, któremu w połowie lat 70. uległa spora część narodu, co umożliwiło Czerwonym Khmerom dojście do władzy. Komunistów khmerskich po czterech latach przepędzili komuniści wietnamscy, ale Pol Pot i jego najbliżsi współpracownicy długo jeszcze ukrywali się w dżungli na pograniczu kambodżańsko-tajskim. Były takie okresy, kiedy wchodzili nawet jako koalicjanci do rządu. To uniemożliwiało przeprowadzenie rozliczeń z popełnionymi przez nich zbrodniami; na dodatek cieszyli się – przynajmniej do pewnego momentu – wsparciem (jako ewentualna przeciwwaga dla wpływów wietnamskich w kraju) Tajlandii i Stanów Zjednoczonych. Khmerowie (już bez żadnych kolorystycznych odniesień) musieli nauczyć się żyć ze sobą i obok siebie bez poczucia elementarnej sprawiedliwości, co rodziło – metaforyczną i dosłowną – schizofrenię. To nie przypadek, że najważniejsze fragmenty „Piania kogutów…” poświęcone są pracy doktor Ang Sody (na przykład „Operacja: zerwać łańcuch”), przemierzającej ogromne połacie kraju, by nieść pomoc ludziom dotkniętym chorobami psychicznymi. Często długimi latami przez własnych krewnych trzymanym na łańcuchach i zamykanym w klatkach.
Nie można oczywiście stwierdzić – i Tochman tego nie robi – że to jedynie wina Czerwonych Khmerów. Wpływa na takie postępowanie wiele czynników: zacofanie cywilizacyjne, bieda ekonomiczna, a także swoiście pojmowane rytuały religijne. Skrupulatnie opisane przez polskiego reportera działania doktor Sody przypominają trochę „wołanie na puszczy” i „orkę na ugorze”, ale jednocześnie – w myśl innego powiedzenia – „kropla drąży skałę”, co oznacza, że wykazując odpowiednią cierpliwość, lekarka jest w stanie odnieść sukces. Choćby jednostkowy. Choćby krótkotrwały… Pozostałe teksty są przede wszystkim dziennikarską dokumentacją czasu zabliźniania się ran. Niektóre dotykają bezpośrednio drażliwych spraw z przeszłości (jak chociażby „Rok wszystkich śmierci” czy „Fotograf chwili przed końcem”, w którym mowa jest o osławionym Więzieniu Bezpieczeństwa S-21, czyli Tuol Sleng w Phnom Penh), inne przyglądają się temu, jak po latach, mimo politycznych i ekonomicznych przemian, wciąż trudno wyjść na prostą („Stare kino”, „Księgarz”).
Wojciech Tochman próbuje dociec, jaka jest współczesna Kambodża i tym samym stawia pytanie, na które odpowiedzi na razie nie ma, w jakim kierunku rozwinie się w najbliższych latach. Będzie lepiej? A czy w ogóle może być lepiej w kraju, w którym nieprzerwanie od 1985 roku zasiada na stołku premiera ten sam człowiek – Hun Sen, przewodniczący postkomunistycznej (ale wywodzącej się z opozycji wobec Czerwonych Khmerów) Kambodżańskiej Partii Ludowej? To pytanie retoryczne. Wszak od dawna wiadomo, że władze łamią prawa człowieka, zastraszają swoich przeciwników, cenzurują prasę, są do cna skorumpowane. Ale przynajmniej – zabrzmi to trochę sarkastycznie – nie popełniają masowych zbrodni. Rany mogą się więc goić – wolno, ale, miejmy nadzieję, skutecznie. Tochman, jak na rasowego reportera przystało, nie daje się zwieść propagandzie, dociera do zwykłych ludzi, mieszkańców zapomnianych przez bogów wsi i miejskich slumsów – w wielu z nich widzi bohaterów, którzy na przekór historii i teraźniejszości starają się normalnie żyć. Chociaż w skrajnej biedzie i traumie. „Pianie kogutów, płacz psów” nie jest zatem lekturą ani łatwą, ani przyjemną, ale też nie wyrywa wnętrzności. Groza lat 70. dociera do czytelnika jak odgłos burzy z oddali. Burzy, która przypomina o sobie – że jest i może wrócić.