„Podróż do Kalina” Radka Knappa to literatura przyjemna, choć z lekka dziurawa. Trudno też posądzać ją o jakieś większe ambicje.
Wizyta w raju. Ponoć.
[Radek Knapp „Podróż do Kalina” - recenzja]
„Podróż do Kalina” Radka Knappa to literatura przyjemna, choć z lekka dziurawa. Trudno też posądzać ją o jakieś większe ambicje.
Radek Knapp
‹Podróż do Kalina›
„Podróż do Kalina” to specyficzna powieść. Z frontu wabi dęta fraza: „Krytyka rzeczywistości konsumpcji. Świat jak u Lema… Literacka przestroga”. Z tyłu – pośród zachęcającego opisu – straszy literówka („do jego najnowsza powieść”), wzbudzając obawy o jakość redakcji i korekty samego dzieła. Samo dzieło zaś… No cóż, jest w zasadzie lekkostrawne. Jeśli tylko głębiej się nie zastanawiać nad konstrukcją świata.
Bohaterem opowieści jest Juliusz Werkazy, prywatny detektyw z trudną osobowością (dwa rozwody), ciągotami do wysokoprocentowych trunków i wiecznie pustym kontem bankowym. Tu sztampa się kończy, bo nasz detektyw dostaje zlecenie znalezienia mordercy w zamkniętym, owianym tajemnicą mieście Kalino, gdzie wszyscy mieszkańcy – całe 2.345 osób – są piękni, zdrowi i młodzi. Oraz nieśmiertelni. A przynajmniej tak im się zdaje. Ponieważ nie znają pojęcia śmierci i do głowy by im nie przyszło, że można kogoś zabić, krąg podejrzanych zawężony jest do dosłownie kilka osób: przybyszów z zewnątrz, wyraźnie odstających od tubylców posturą, żywieniowymi zwyczajami i życiową filozofią.
I tu robi się dziwnie. Miasto – odcięte jakąś zmyślną barierą energetyczną od reszty świata – jest w teorii rajem na ziemi. Kalinianie lubią sport i żyją bez najmniejszej troski, dostając dach nad głową i pożywienie bez żadnych opłat. Choć – uwaga! – mają sklepy oraz telewizyjne reklamy. Co robią z wolnym czasem, skoro nie muszą pracować? No cóż… Godzinami ćwiczą scenariusze randek czy ulicznych rozmów. Z odgórnego nakazu. I to wszyscy naraz, w jednym ośrodku. Każdego dnia do 15:00. Po co? Żeby podczas randki czy rozmowy nic nie poszło w sposób nieprzewidziany. Bo nieprzewidziana sytuacja rodzi stres, a ten obniża komfort życia. Przez kilka godzin nie ma więc na mieście nikogo – bodaj poza służbami bezpieczeństwa. Czy to przeszkadza w śledztwie? Absolutnie nie. W końcu istotni dla fabuły kalinianie czemuś zawsze siedzą w domu. Niezależnie od pory dnia.
Dalej: kalinianie nie pracują, zamiast nich w teorii tyrają roboty, a w zasadzie androidy. Jednak tylko w fabryce żywności. O innych fabrykach w ogóle nie ma mowy, choć przecież skądś się bierze magiczna lokalna technologia, w której poczet wchodzą dziwaczne, praktycznie rajdowe samochody i mnóstwo innego zaawansowanego sprzętu. No i kto na ten przykład rozwozi żywność? Kto dba o dobry stan dróg, chodników i domów? Niby jest mowa o tym, że niekiedy sami kalinianie w ramach ćwiczeń potrafią coś wyremontować czy przebudować. Ale z kolei gdzie indziej autor twierdzi, że absolutnie niczego nie potrafią naprawić i od wszelkich napraw – nawet tosterów – jest… szofer. Jeden z owych przybyszów. Bo przybyszami jest kilku specjalistów, de facto rządzących miastem, oraz… dwóch szoferów. W mieście, gdzie wiele rzeczy jest zautomatyzowanych, wliczając w to lokalne samochody z gadatliwym autopilotem! Postaci szoferów są wybitnie irytujące, ale dla autora niezmiernie wygodne, bo to bowiem głównie dzięki nim wiele spraw zostaje wyjaśnionych. W końcu szofer może sobie pogadać od serca, a taki specjalista, absolutnie zależny od założyciela miasta i zarazem zleceniodawcy bohatera – już nie.
Takich kwiatków jest więcej. Na przykład: praktycznie żaden dom w mieście – a kalinianie mieszkają na ogół w trzykondygnacyjnych koszarowcach – nie ma okien. Oczywiście w pewnym momencie poznajemy przyczynę tego zjawiska, ale jest ona rozczulająco niemądra. Bo w mieście z tak zaawansowaną technologią z pewnością dałoby się znaleźć przynajmniej kilka rozwiązań lepszych niż stos cegieł i wiadro zaprawy. Albo: „Kalinianie sypiają na bardzo wąskich łóżkach, co zmusza ich do tego, aby leżeć na wznak”. Co rodzi pytanie – jaką rzeczywiście szerokość miał na myśli autor? Bo nawet na bardzo wąskim łóżku da się spać na boku. No chyba że jest to po prostu ordynarna kłoda drewna. Zastanawia też hobby wspólnika Werkazego. Otóż kolekcjonuje on… „średniowieczne przybory kuchenne”. Jak zakładam – te drewniane, których nie ma nawet w muzeach, bo się… nie zachowały.
Jeszcze lepiej jest z samym detektywem. Ma on rozwiązać sprawę morderstwa, a przy okazji rozgryźć – w sumie na własny użytek – co jest nie tak z miastem. Ale gdy jeden z rozmówców mówi, że „jeśli choroba jest niegroźna, pacjent jest leczony. Każdy, kto wraca do naszej społeczności, jest w stu procentach zdrowy”, Werkazemu nawet przez myśl nie przychodzi zapytać: „a co, jak choroba jest groźna?” Takich sytuacji jest tam kilka. Trudno wobec tego brać na serio przenikliwość bohatera i jego zdolności dedukcyjne, skoro nie raz i nie dwa nie wyraża zainteresowania wykładanymi na tacy informacjami. A już w ogóle jest zabawnie, gdy w domu jednej z osób detektyw dziwi się, że pracująca tam sekretarka „minęła obraz, nie zwracając nań uwagi”. Tylko po cóż miała zwracać uwagę na niego akurat teraz, skoro obraz wisiał tam od lat, a i ona pracowała tam już od wielu miesięcy?
Odbioru książki nie ułatwia też chropawe tłumaczenie, niepoddane porządniejszej redakcji. Pomijając już denerwujący nadmiar zaimków osobowych, niegroźne mieszanie pojęć (przewracanie gazety zamiast strony, dyrektor zaufanym wicedyrektora) i chwilami dziwny szyk wyrazów – od czasu do czasu trafiają się zdania zupełnie niezrozumiałe:
„Jeśli jakaś agencja odrzucała tak mało spraw jak jego firma, to już samo podniesienie słuchawki stawało się wyrafinowaną sztuką”. (s. 6)
„Było to mistrzostwo świata w bagatelizowaniu zasług własnej firmy, której numer telefoniczny znajdował się też w książce telefonicznej. A w księgach tej firmy kolor czerwony trafiał się o wiele częściej niż w znajdującej się w bliskim sąsiedztwie dzielnicy rozkoszy” (s. 12)
„Detektyw pomasował sobie zesztywniały kark, rozkoszując się zbyt szybko ustępującym uczuciem ulgi (…)”. (s. 20)
„Kierowca, kiedy tylko dostrzegł Osmosa, wysiadł i ukłonił się z wyrazem takiego szacunku, że graniczył on niemal z przerażeniem.” (s. 59-60)
„Z niedowierzaniem graniczącym wręcz z uciechą stwierdził, że traci przytomność”. (s. 96)
„- Ja ograniczę jednak moją aktywność sportową do odwiedzin w jadalni. Czy to daleko stąd? – Ma pan zaskakujące podejście do dystansów. To zaraz obok”. (s. 100)
Z biegiem fabuły opowieść jednak zaczyna na tyle ciekawić, że językowe potknięcia trochę mniej się rzucają w oczy. Sama zagadka morderstwa nie jest może przesadnie wyrafinowana i nawet mniej rozgarnięty czytelnik dość szybko będzie w stanie rozszyfrować jej naturę, ale odsłaniane detale zamkniętej społeczności i panujących tam zwyczajów odmalowują obraz interesująco złożony i niepokojący. Coraz większą sympatię zyskuje też główny bohater, zwłaszcza gdy zaczyna działać w bardziej zdecydowany sposób. Nie ma się jednak co łudzić, że „Podróż do Kalina” jest literaturą wybitną. To po prostu lekka, niezobowiązująca zagadka kryminalna w kostiumie nieco przefajnowanego SF. Nihil novi sub sole.