Na pewno mieliście kiedyś takie uczucie: książka, którą wzięliście do ręki, według wszystkich znaków na niebie i ziemi, jak i szumnych zapowiedzi wydawcy, powinna Wam przypaść do gustu. Tymczasem po lekturze okazało się, że autor zawiódł na całej linii. O ileż większe są wtedy rozgoryczenie i gniew! Podobne emocje targały mną podczas czytania „Cienia Araratu” Thomasa Harlana – pseudohistorycznej powieści fantasy, której akcja rozgrywa się w VII wieku naszej ery.
Para w gwizdek
[Thomas Harlan „Cień Araratu” - recenzja]
Na pewno mieliście kiedyś takie uczucie: książka, którą wzięliście do ręki, według wszystkich znaków na niebie i ziemi, jak i szumnych zapowiedzi wydawcy, powinna Wam przypaść do gustu. Tymczasem po lekturze okazało się, że autor zawiódł na całej linii. O ileż większe są wtedy rozgoryczenie i gniew! Podobne emocje targały mną podczas czytania „Cienia Araratu” Thomasa Harlana – pseudohistorycznej powieści fantasy, której akcja rozgrywa się w VII wieku naszej ery.
Thomas Harlan
‹Cień Araratu›
W powieści Thomasa Harlana, mimo że jej akcja rozgrywa się w VII wieku naszej ery, wciąż jeszcze mamy starożytność. Cesarstwo Zachodniorzymskie przetrwało zawieruchę sprzed dwóch wieków, ale i tak straciło na znaczeniu na rzecz swego konstantynopolitańskiego bliźniaka. Oba cesarstwa „rywalizują” ze sobą o względy barbarzyńskich ludów, ale gdy spotykają się z zagrożeniem z ich strony, potrafią zewrzeć szeregi i wystąpić wspólnie w celu obrony cywilizacji europejskiej. A zagrożenie to jest całkiem realne – do korony Cesarstwa Wschodniego pretenduje bowiem perski Król Królów Chosroes, którego pierwsza żona była córką cesarza Maurycjusza. Maurycjusz został obalony i zamordowany, zaś król Persji postanowił zbić na tym polityczny kapitał i odzyskać władzę nad terenami, którymi przed laty rządził jego teść.
Zagrożony przez Chosroesa cesarz Wschodu, Herakliusz, zwraca się o pomoc do swego rzymskiego odpowiednika, Marcjusza Galena Atreusza. Ten oczywiście w imię wspólnoty idei postanawia mu pomóc, oddając do jego dyspozycji nie tylko wojsko, ale także swoich najlepszych ludzi od czarnej roboty, czyli szpiegów: Anastazję de’Orelio, Thyatis Julię Klodię i towarzyszącego jej Nikosa. Na pomoc Herakliuszowi rusza również cesarski brat Maksjan Juliusz Atreusz, zaprawiony zarówno w bojach, jak i w magii. „Cień Araratu” został bowiem pomyślany jako powieść fantasy – magii nie może więc w niej zabraknąć. Powieść ma jednak dwie okropne wady, które całkowicie deprecjonują twórczy wysiłek Harlana. Po pierwsze, jest do bólu przegadana. Liczy 560 stron, podczas gdy fabularnego mięsa jest w niej co najwyżej na rozbudowane opowiadanie. Napuchła ona dzięki ciągnącym się w nieskończoność opisom i nie zawsze sensownym dialogom, jak również wprowadzeniu do akcji nieprawdopodobnej ilości bohaterów i wątków. Problem w tym, że autor w miarę rozwoju akcji zaczyna się w tym wszystkim odrobinę gubić. Tym bardziej, że motywy rozłażą mu się gdzieś na boki i Harlan musi wyczyniać cuda, aby je później pozbierać w całość. Jakoś mu się to udaje, inna sprawa, że sensu w tym nie ma za grosz.
Ale to i tak grzech małego kalibru. Thomas Harlan popełnił wykroczenie dużo poważniejsze, za które należałoby skazać go, jak Prometeusza, na wieczne cierpienie. Przywołał duchy! I to nie byle jakie duchy. W pierwszej partii powieści Maksjan, po części dzięki swoim magicznym zdolnościom, doprowadza do zmartwychwstania pewnego zacnego Rzymianina. Po co? Nie wiem. Niby ma on pomóc cesarskiemu bratu w wyprawie przeciwko Persom, ale tak naprawdę dalszy rozwój wydarzeń wcale owego zmartwychwstania nie usprawiedliwia. Może więc chodzić jedynie o szok, jaki chciał autor wywołać u czytelnika. Tym zmartwychwstałym Rzymianinem jest bowiem truchło… Gajusza Juliusza Cezara. A to dopiero początek! Ciekawostka porównywalnego formatu czeka nas na końcu powieści. Wybaczcie spoiler, ale nie mogę sobie tego darować. Wyobraźcie sobie jedną z ostatnich scen „Cienia Araratu”, w której Maksjan krąży po nekropolii Dastagird po to, by odnaleźć grób Aleksandra Macedońskiego i… tak, tak, oczywiście, wskrzesić go. To najprawdopodobniej właśnie syn Filipa II ma w drugim tomie poprowadzić wojska cesarskie przeciwko Persom. Ma już przecież pewne doświadczenie w tej materii…
Pytanie tylko, po co potrzebny był Maksjanowi nieboszczyk Juliusz Cezar, tym bardziej, że w toku akcji nie odgrywa istotnej roli? I co były władca Rzymu ma wspólnego z Aleksandrem (poza tym, że obaj już od kilkuset lat gniją w ziemi)?! To rozwiązanie fabularne wydaje się zdecydowanie wykoncypowane na siłę. Przypomina rozpaczliwe ratowanie łodzi idącej na dno. Dużo bardziej ceniłbym pisarza potrafiącego stworzyć własnych charyzmatycznych bohaterów (czego, niestety, o głównych postaciach „Cienia Araratu” powiedzieć się nie da), aniżeli takiego, który ratuje dzieło, zaludniając je – niekoniecznie zgodnie z logiką – postaciami historycznymi. Problem nie polega więc na tym, że Harlan wprowadził do powieści duchy jako takie (w dziełach fantasy nikogo to przecież nie dziwi), razi fakt, że – chcąc ratować słabą książkę – wykorzystał postaci powszechnie znane i popularne. Nie znajdując zresztą dla ich pojawienia się przekonywającego alibi… Świat stworzony przez Harlana, w którym historia potoczyła się przecież inaczej niż w rzeczywistości, mógłby obejść się bez Cezara czy Aleksandra.
Lekturze powieści towarzyszył niemal przez cały czas ogromny żal. Bo widać, że autor jest całkiem sprawnym rzemieślnikiem i gdyby tylko potrafił zapanować nad swoją rozpasaną wyobraźnią, mógłby stworzyć kilka przyzwoitych dziełek. Wystarczyłoby, aby sięgnął po – recenzowany także u nas – „Ostatni legion” profesora Valeria Massimo Manfrediego, a dowiedziałby się, jak twórczo wykorzystywać w książkach fantasy wątki historyczne. Nie trzeba wcale wskrzeszać Cezara, aby wywołać u czytelnika dreszczyk emocji. Swoją drogą, ciekaw jestem, kogo Harlan przywoła do życia po Aleksandrze Wielkim?… Hannibala, Cyrusa, Nabuchodonozora?