Gortat najwyraźniej bowiem postanowił zbudować sagę - ale zabrakło mu czasu, chęci, cierpliwości, albo pomysłów. Zbudował więc jej okrojoną wersję - trochę ponad 200 stron, z symbolicznym appendixem zredukowanym do roli słowniczka, oraz ze spisem postaci występujących w książce. Dzięki czemu wyszło mu kuriozum niemal zupełnie pozbawione fabuły - linearny opis kilkunastu lat z życia młodego władcy.
Mały świt
[Grzegorz Gortat „Świt Kambriddów” - recenzja]
Gortat najwyraźniej bowiem postanowił zbudować sagę - ale zabrakło mu czasu, chęci, cierpliwości, albo pomysłów. Zbudował więc jej okrojoną wersję - trochę ponad 200 stron, z symbolicznym appendixem zredukowanym do roli słowniczka, oraz ze spisem postaci występujących w książce. Dzięki czemu wyszło mu kuriozum niemal zupełnie pozbawione fabuły - linearny opis kilkunastu lat z życia młodego władcy.
Grzegorz Gortat
‹Świt Kambriddów›
Nie wiem, czemu, z prozy polskich autorów nieodmiennie wyłazi prowincjonalność i nie nadążanie za światowymi trendami. Jedynym człowiekiem, który pisał literaturę faktycznie na światowym poziomie, był (bo już jej nie pisuje) Stanisław Lem. Aktualnie nie najgorzej radzą sobie Ziemkiewicz, Dukaj i Dębski.
Reszta zaczyna świrowanie - a to daje dziwaczne imiona, a to zakręca i znieczytelnia język, a to buduje prozę z przerostów opisów i nieinteresujących wywodów (o rzeczach w dużej części znajomych czytelnikowi), a to znów nasącza fabułę politycznymi aluzjami. A wszystkie te manewry utrudniają odbiór tekstu.
Niestety - nie inaczej jest w przypadku "Świtu Kambriddów". Powieść opowiadająca o losach Mikora, królewskiego potomka, który musi sobie sam w życiu radzić - zarówno z państwem (raczej małym - ma jednego kapłana i jedną książkę) z najazdami sąsiedniego, wojowniczego ludu Mammonitów, jak również z kobietami, czy wrednym kapłanem - upstrzona jest mnóstwem wymyślonych przez autora nazw. I żeby chociaż oznaczały one jakieś nieznane nam zwierzęta, czy przedmioty. Gdzie tam. Burkas okazuje się być zwyczajnym psem, mlaskur krową, manbesa lwem, a krepok wieśniakiem.
Po co więc kombinować pod górę? Bo jeśli nawet książka jest formą pamiętnika owego Mikora, który spisał go w obcym języku, to przy założeniu, że pamiętnik został "przetłumaczony" przez Gortata na nasz język, zupełnie bez sensu było nieprzetłumaczenie tych dziwacznych nazw. Zwłaszcza, jeśli odnoszą się do rzeczy nam znajomych. W przypadku zaś, gdyby autor koniecznie chciał umieścić dziwne wyrazy w książce, powinien je co najwyżej umieścić w dialogach. Trudno. Ale nie wszędzie!
To jednak nie jedyne zarzuty. Drugą, poważniejszą rzeczą, jest nadmiar chęci i niedomiar możliwości. Gortat najwyraźniej bowiem postanowił zbudować sagę - ale zabrakło mu czasu, chęci, cierpliwości, albo pomysłów. Zbudował więc jej okrojoną wersję - trochę ponad 200 stron, z symbolicznym appendixem zredukowanym do roli słowniczka, oraz ze spisem postaci występujących w książce. Dzięki czemu wyszło mu kuriozum niemal zupełnie pozbawione fabuły - linearny opis kilkunastu lat z życia młodego władcy. Czyli coś na wzór "Czasu przemian" Roberta Silverberga, ale pozbawionego rozmachu i szczegółów. W dodatku z dziurami logicznymi (kwestia "zakazanej" krainy, która z nieznanych przyczyn pozbawiona jest mieszkańców) i niedorzecznościami (ten zarzut tyczy się głównie niezrozumiałych zachowań bohaterów, infantylnych motywacji, oraz denerwującego wymyślania przez jednego faceta kolejnych wynalazków, na które cywilizacja ziemska poświęciła tysiąc z okładem lat).
Ale - no właśnie. Aż chce się powiedzieć, że ktoś w którymś momencie drogi wydawniczej dał, krótko mówiąc, kupra, i nie umieścił adnotacji, że "Świt Kambriddów" jest skierowany do młodszego odbiorcy. Bo wtedy wszystko jakby nabiera sensu - młody bohater, pewien infantylizm prozy, prosta fabułka, tajemnicze nazwy, kolejne wynalazki udowadniające dziecku, że to, co widzi za oknem, nie wzięło się znikąd. Więcej - wnioskując z dedykacji - do powstania książki przyczyniła się córka Gortata - Agatka. Należałoby więc sądzić, że jest to wyśmienita wprost książka do wieczornego usypiania marudnej pociechy. Jest tylko jeden słaby punkt tej teorii - brutalne sceny zarzynania mnóstwa ludzi, gwałty, oraz parę zaskakująco dosadnych jak na tę powieść opisów. Z drugiej jednak strony - skoro w dzisiejszych czasach dzieciaki nałogowo oglądają telewizję i grają w gry komputerowe, to wspomniane scenki chyba nie będą im straszne...
Natomiast zdecydowaną zaletą i wielkim atutem tej książki jest jej wygląd. Ma kolorową okładkę, z ładnym, poprawnie wykonanym rysunkiem (co jest ewenementem, jeśli chodzi o krajowych rysowników), z niezłą wyklejką, wydrukowana zaś jest na dobrym, bezkwasowym papierze. W dodatku z okładki nie obłazi folia, a kartki kurczowo trzymają się grzbietu. Co więcej - mimo objętości 230 stron książka kosztuje w granicach 11 (JEDENASTU) złotych! Czyli można dobrze i tanio? Brawa dla wydawnictwa Siedmioróg - i za wykonanie, i za odwagę - a trzeba jej trochę mieć, by inwestować w polskich autorów.