Lux cykl
[Andrzej Sapkowski „Lux perpetua” - recenzja]
Oczywiście, jak na zamknięcie cyklu przystało, w końcu sporo rzeczy zaczyna się wyjaśniać: kim jest Pomurnik i skąd czerpie swą moc, kto wcielił się w osobę klasztornego głupka, stając się Samsonem Miodkiem, kto zabił brata Reynevana, Peterlina, kto i dlaczego porwał Juttę, gdzie się podziało pięćset grzywien specjalnego podatku, z powodu którego na Reinmara polował, kto żyw, czy Szarlej wyruszy w swoją podróż do wymarzonego Konstantynopola – słowem, kto będzie żył długo i szczęśliwie, kto długo, ale niezbyt radośnie, a komu pozostanie ziemię obłapić.
Niezbyt pomyślne dla bohaterów zakończenie nie powinno specjalnie dziwić, gdy idzie o tego autora. W jego „Sadze o wiedźminie” przy życiu został tylko bard Jaskier, Ciri i kilku krasnoludów. Teraz także, jak witaliśmy się z głównymi bohaterami na wesoło, tak żegnamy się z nimi na smutno i nie zmienia tego fakt, że kto miał dostać za swoje, dostaje. Coś się jednak nie udało. Tom pierwszy miał czytelników zapoznać z klimatem epoki, głównymi bohaterami i postaciami pobocznymi, z pomysłem autora na kształt opowieści, którą zamierzał snuć. Tom drugi – rzucić ich na bardziej rozległy plan, uczynić jedynie trybikami wielkiej machiny, które w trakcie jej morderczej pracy starają się dotrzymać sobie wiary i mimo wszystko zrealizować prywatne cele, jak chociażby odesłanie Samsona Miodka tam, skąd przybył (wezwany „imieniem przemożnego i straszliwego Semaphora” i arabskim odpowiednikiem „cipy”). Czymże powinien być zatem tom trzeci? Cóż, jako czytelnik oczekiwałem, że autor da mi w miarę ciekawą odpowiedź na to pytanie, że wykonana przezeń synteza podejść pierwszego i drugiego pozwoli mu stworzyć ciekawą formułę zakończenia tak opowieści o wydarzeniach w wielkim świecie, jak i przygód bohaterów, którzy pełnili rolę lupy, przybliżającej złożoną rzeczywistość (zwykle dostając przy okazji sporo razów). Miałem tę nadzieję, pomny genialnej kompozycji „Pani Jeziora” zamykającej „Sagę o wiedźminie”, w której dalsze losy bohaterów zostały sensu stricto wyśnione.
Po lekturze wprowadzającej do gry kolejne postacie ze świata ludzi i spoza niego oraz mnożącej wpadki Reynevana (chyba trochę zbyt mocno odpornego na życiowe doświadczenie) mam wrażenie, że ów złoty środek mimo wszystko wymknął się autorowi. Ze wspaniałej, wytaczanej poprzednimi dwoma tomami armaty wydobyło się puknięcie kapiszona. Wielka szkoda. I pomyśleć o Zawiszy Czarnym, co to potrafił w kulbace z siłą bombardy średniego wagomiaru…
W trakcie lektury ciekawi szczególnie obraz duchowieństwa i Świętej Inkwizycji. Szczerze powiedziawszy, trudno mi jednoznacznie ocenić, na ile odbiega on od stereotypów. Wprawdzie roi się tam od „klech”, „sprzedajnego kleru” i tym podobnych epitetów mających oddać ducha kontestującego Rzymski Kościół ruchu, jednakże pisarz zadbał o to, by nie zabrakło postaci pozytywnych lub przynajmniej niejednoznacznych. Dlatego cykl husycki broni się przed posądzeniem o łatwiznę w prezentowaniu historycznego tła i banalne eksploatowanie „czarnych legend”. Niemniej jednak ukazane na kartach cyklu kanalie ze sfer duchowieństwa budzą odrazę. Pełno tu fanatyków usprawiedliwiających swoje niegodziwości dobrem Kościoła i propagandystów nawołujących do wypalenia ogniem kacerskiego trądu, co i rusz habit czy wręcz biskupi paliusz nosi skończony cynik i ostatni łachudra. Na porządku dziennym są tacy, co nie wahają się posunąć do gwałtu na kobiecie, hazardu czy donoszenia, zdrady tajemnicy spowiedzi nie wyłączając.
Wizja inkwizycji jest dużo bardziej wyważona, niż nakazywałby znany szeroko stereotyp, który tu i ówdzie próbuje się zwalczać (przykładem może być choćby tekst Rafała A. Ziemkiewicza „Stosy kłamstw o Inkwizycji”). Nie brak tu tortur, fałszywych oskarżeń i stosów, na których niewinni ludzie płoną ku uciesze gawiedzi tudzież ad maiorem Dei gloriam. Niemniej jednak należy autorowi oddać sprawiedliwość – zadbał o wyjątki, jak choćby inkwizytor Grzegorz Hejncze. Jego postać daleka jest od wyświechtanej sztancy, spod której wyszedł choćby groteskowy Bernard Gui z „Imienia róży” Umberto Eco. Pozbawiony wprawdzie głębszych skrupułów, nie szafuje wszelako najwyższymi karami, jest powściągliwy, inteligentny, świadom wagi swego urzędu i łatwości, z jaką można go źle wykorzystać. Jego wstrzemięźliwość w angażowaniu Świętego Oficjum do walki politycznej budzi furię biskupa wrocławskiego i zwolenników jego linii postępowania z kacerzami, tymi prawdziwymi i tymi urojonymi. To niewątpliwie dwie najciekawsze postacie drugoplanowe w całym cyklu, darzące się wzajemnie serdeczną pogardą, co zresztą kapitalnie widać w ich słownych starciach. Dzięki Hejnczemu wizja Inkwizycji nie jest prymitywna i sztubacka, miast tego zyskuje kształt instytucji działającej w trudnych, burzliwych czasach.
Jednakże pełno jest wokół tych, co pałają gorącą chęcią palenia oskarżanych o herezję husytów tudzież wszystkich, którzy choćby sprawiają wrażenie bycia takowymi. Przejawia ją pospólstwo, żołnierze, rozmaici awanturnicy radzi dorobić ideologię do własnych zbrodni, wreszcie panowie feudalni i dostojnicy Kościoła, dla których terror z inkwizycyjnym szyldem to nie narzędzie oczyszczenia wiary z herezji, lecz instrument do działań politycznych. Na tym polu przoduje biskup wrocławski, wyjątkowo ohydny degenerat, sarkający na podległość wobec Gniezna i polskiego metropolity, gotów na złość Hejnczemu palić ludzi, których Święte Oficjum uwolniło z zarzutów po odpowiednio wnikliwym śledztwie.
W opublikowanym rok temu przez SuperNową wywiadzie-rzece z Andrzejem Sapkowskim, przeprowadzonym przez Stanisława Beresia i zatytułowanym „Historia i fantastyka”, znajdziemy taki oto passus:
"Mnie samego zresztą okropnie zdenerwował kiedyś pewien autor fantasy, który głupio i całkiem bezsensownie zdeflorował swoją bohaterkę. Bohaterkę przedstawioną najpierw tak, że czytelnik ma sto procent pewności, że ona z tym hymenem będzie, niczym Helena Kurcewiczówna, nosić się aż do ostatniej sceny książki, w której odda się głównemu bohaterowi w czasie nocy poślubnej. A autor ów nagle, ni w pięć, ni w dziewięć, bez żadnego, wyglądało, fabularnie uzasadnionego powodu każe tej bohaterce dać – excusez moi le mot – dupy, i to byle komu. Jak ja się zdenerwowałem! Jak tak można – krzyknąłem. Ale potem pomyślałem: coś w tym jest! Jak się uda, to też tak kogoś zdenerwuję”.
Ta dość kusząca wizja, droga chyba każdemu pisarzowi, który nie lekceważy sobie starego dobrego suspensu, łatwo może być wykorzystana jako parawan dla nieudolności czy też nietrafionych pomysłów na – jak to się mądrze określa – pozamykanie wątków fabularnych. Inna sprawa, że tak jak każdy kibic ma swoją złotą koncepcję na skład narodowej reprezentacji, którą rad by się podzielić się z selekcjonerem, tak każdy czytelnik ma pogląd, jakie zakończenie niecierpliwie wyczekiwanej książki byłoby dlań właściwe i satysfakcjonujące.
Nie da się ukryć, że ostatni tom cyklu jest wart tyle, ile jego zakończenie – wszak niewiele rzeczy potrafi tak rozczarować jak nietrafiony finał. Andrzeja Sapkowskiego czasem (zwłaszcza po cyklu husyckim) porównuje się do cenionego przezeń Henryka Sienkiewicza i po niego chciałbym sięgnąć, kończąc niniejszy tekst. Naszemu wielkiemu pisarzowi epoki pozytywizmu, krzepicielowi serc i piewcy Rzeczypospolitej szlacheckiej, kompletnie się nie udało zamknięcie „Ogniem i mieczem” (w moim prywatnym rankingu lokuję tę wpadkę bardzo wysoko). Fatalnie zamknął wątek związku Jana Skrzetuskiego i Heleny Kurcewiczówny, ich ponowne zejście się po zaznaniu ogromu trudności, długiej rozłące i pokonaniu wszystkich przeciwności traktując równie niedbale, jak wspomniany w cytacie pisarz fantasy obszedł się z „kwiatem dziewiczym” utraconym jednym machnięciem, na odwal się. Nie pozwolić całej zbierającej się w czytelniku parze ujść z odpowiednio głośnym gwizdem, gdy wreszcie zatrzaśnie się okładka, to dla pisarza największa porażka i doprawdy trudno brać na poważnie opowiastki, że w ten sposób chciał kogoś zdenerwować. Ale jeśli faktycznie, to się tym razem Sapkowskiemu udało.
Wziąwszy pod rozwagę wszystko, co napisałem powyżej, moją własną ocenę sytuuję gdzieś pośrodku skali, choć pewnie dlatego, że podsumowuję cały cykl, a nie tylko jego ostatni tom. Nie jest „Lux perpetua” tak zła, jak sugerowałyby negatywne głosy czytelników, ani – niestety – tak rewelacyjna, jak twierdzi wspomniany przeze mnie recenzent „Newsweeka” (opinia, że to najlepsza część husyckiej trylogii, jest według mnie nie do obronienia).
A już tak zupełnie na marginesie warto zauważyć, że książka ta ma dwa potężne mankamenty: po pierwsze, zakończyła bezpowrotnie kawał znakomitej i urokliwej przygodowej opowieści, a po drugie, praca nad nią wymęczyła pisarza tak mocno, że publicznie zapowiedział przerwę w pracy twórczej do odwołania. Z jednej strony to niby dobrze, bo w końcu kiedyś trzeba dać sobie czas na zregenerowanie potencjału i odzyskanie ostrego pióra, którym Andrzej Sapkowski tak brawurowo wyrąbał sobie drogę na szczyty literackiej sławy. Niemniej jednak przeżycie kilku następnych lat bez jego twórczości to dla wielu czytelników fantastyki naprawdę nie przelewki, wszak każdy z nich rad by systematycznie czytać doskonałą rodzimą fantastyczną prozę, a nie ma jej znowu tak wiele.
A tak, to co? „Nuda. Każdy dzień taki sam. W kółko. Matutinum, laudesy, pryma, tercja, potem na Barnabę, seksta, nona, potem na Barnabę, nieszpory, collationes, kompleta, na Barnabę…”