Piotr Bednarski napisał „Jastrzębie Wzgórze”, powieść sensacyjną rozgrywającą się na polskiej wsi, a napisaną w stylu biblijnej przypowieści. Co z tego wynikło? Ano niewiele.
Tylko dla orłów
[Piotr Bednarski „Jastrzębie Wzgórze” - recenzja]
Piotr Bednarski napisał „Jastrzębie Wzgórze”, powieść sensacyjną rozgrywającą się na polskiej wsi, a napisaną w stylu biblijnej przypowieści. Co z tego wynikło? Ano niewiele.
Piotr Bednarski
‹Jastrzębie Wzgórze›
Jak powiada Talmud, „Nie ma takiej rzeczy, o której nie byłoby choć wzmianki w Torze”. Nie wiem, czy Piotr Bednarski zna tę mądrość – w każdym razie mogłaby ona stać się mottem jego książki. Bowiem „Jastrzębie Wzgórze”, jak przypuszczam, w zamierzeniach autora miało być głębokim nawiązaniem do Pisma Świętego – przykładowo nawet w sielsko-wiejskiej rzeczywistości doszukać się można biblijnych alegorii. Niestety, z banalnej opowiastki o charakterze ni to sensacji, ni telenoweli nie sposób uczynić przypowieści na miarę Pisma Świętego.
Akcja książki, jak podkreśla streszczenie na okładce, „zaczyna się mocno: od sceny wykonania mafijnego wyroku”. Niestety, w trakcie lektury czytelnik nie dowie się, w jakim celu ów mafijny wyrok został wykonany ani dlaczego akurat przed domem głównego bohatera, ani też co z tego wynika. Ot, autor postanowił sobie, że zacznie „z grubej rury”.
Tym zamordowanym jest wnuk głównego bohatera – Jakuba Hajduka, właściciela tytułowego Jastrzębiego Wzgórza, gospodarstwa na wsi. Oprócz Jakuba przez książkę przewijają się między innymi: jego syn Benedykt, wnuk Ali Baba (sic), Tuśka – narzeczona zabitego, narzeczona Ali Baby i wiele innych osób. Na dobrą sprawę wszyscy są ze sobą mniej lub bardziej spokrewnieni – jak w „Klanie” czy innej telenoweli. I podobnie jak w operze mydlanej, relacje między bohaterami są „dramatyczne”, „pełne napięcia” i przyprawiające o ziewanie czytelnika. Fabuła streszcza się w zasadzie do tego, że Jakub chce zostawić po sobie potomka, spadkobiercę Jastrzębiego Wzgórza. Autor niestety nie wyjaśnia, dlaczego tym spadkobiercą musi być wnuk Jakuba, a nie sam Benedykt. Niby potomek jest, bo Benedykt miał dwóch synów, z których przecież tylko jeden zginął. Jednakże Ali Baba to czarna owca w rodzie Hajduków – zamiast uprawiać rolę, zajął się sprzedażą samochodów (co, jak wiadomo, jest prawdziwą hańbą). Na dodatek wyrodnemu wnukowi w trakcie powieści wyraźnie odbija i za namową samego szatana (przebranego notabene w kostium doradcy finansowego) postanawia zamordować dziadka, a samemu przejąć władanie nad Wzgórzem. Na całe szczęście Jakub ma układ z Bogiem (nie wiadomo jaki, niestety), dzięki któremu wszystko dobrze się kończy. Prócz błahego wątku walki o Wzgórze czytelnik może także śledzić rozwijający się w iście błyskawicznym tempie (w końcu powieść ma 100 stron) romans między Benedyktem a narzeczoną zabitego – Tuśką. Ciekawy związek, trzeba przyznać, zwłaszcza że Tuśka bez żadnego oporu czy moralnych rozterek dzień po śmierci narzeczonego zakochuje się bez pamięci w jego ojcu. „Dwadzieścia lat różnicy to pestka, tu nie chodzi o lata, lecz o miłość” – stwierdza bohaterka. Banalna fabuła jest jednak niczym w porównaniu z językiem, jakim posługują się postaci. Powiedzieć, że dialogi są drewniane, to mało – one sprawiają wrażenie, jakby rozmawiali ze sobą nie żywi ludzie, a jakieś kukiełki czy roboty. „Zabili wnuka, na podwórku, i to w żniwa, kiedy zboże najważniejsze” – stwierdza Jakub na posterunku policji (s. 12). „Składamy kondolencje. Przykro nam. Bardzo”. (s. 31) Bohaterowie książki przypominają żywe trupy – poruszają się, ale właściwie nic nie czują, nie doświadczają życia. Cała rzeczywistość toczy się jakby obok nich, oddzielona gęstą zasłoną. „Idę na pole, a może idę, aby iść, aby przebierać nogami” (s. 32); „Tuśka […] Potrafi odróżnić dobro od zła. Dobrze uczyłam ją katechizmu. Jest zootechnikiem, i to z zamiłowania” – stwierdza matka bohaterki. Przedzieranie się przez tak zgrzytliwą narrację jest nie lada wyczynem, zwłaszcza że – jak pokazuje finał powieści – nie prowadzi ona absolutnie do niczego. Może tylko do zniesmaczenia.
Od czasu do czasu Autor wprowadza interesujące informacje – na przykład można się dowiedzieć, że zwłoki zamordowanego człowieka można pogrzebać tego samego dnia, bez sekcji zwłok czy w ogóle policyjnej obdukcji („[…] umarł o świcie, pochowamy o zmierzchu”). Autor nie może się także zdecydować, czy opisywane wydarzenia mają miejsce w sobotę, czy niedzielę (s. 86–87).
Osobną kwestią jest postać Boga w „Jastrzębim Wzgórzu”. Konwencja przypowieści biblijnej wymaga, aby w książce pojawiało się odniesienie do rzeczy transcendentnych, a opowieść zawierała symboliczny sens dotyczący ludzkiego życia. Zatem autor co kilka stron informuje czytelnika, że Jakub Hajduk nieustannie czyta Biblię (np. s. 42, 94, 97, 100), modli się psalmami i w ogóle z niego „dobry chłop”. Tyle że na zapewnieniach się kończy. Może i rzeczywiście Kuba czyta Pismo Święte, ale jakoś tego w książce nie widać. Wręcz przeciwnie, jego postawa jest na wskroś pogańska – do Boga modli się wyłącznie w jakimś celu (np. o przedłużenie rodu i zachowanie Jastrzębiego Wzgórza), własnego wnuka traktuje gorzej aniżeli wroga („Ty nikomu niczego nie przebaczysz” – wyrzuca dziadkowi Ali Baba), a sąsiadów jak narzędzia. „Czuję strach, nie chciałabym mieć takiego męża” – wyznaje sąsiadka Zagórniakowa.
Cóż więc pozostaje z przypowieści? Kostium. Historia walki o „Jastrzębie Wzgórze” jako żywo przypomina zmagania Kargula i Pawlaka albo przysłowiowy spór o miedzę. Dla Boga miejsca tam nie ma, a bohaterowie świetnie sobie radzą bez Jego pomocy. Opatrzność spełnia rolę bożka czy idola – ja się pomodlę/złożę ofiarę, a Ty daj mi to, czego żądam.
Na podsumowanie polecam wypowiedź Jakuba Hajduka, bohatera książki Bednarskiego: „Nieustannie plotę to samo”. Mniej więcej tak można streścić treść „Jastrzębiego Wzgórza” – pomieszanie z poplątaniem, groch z kapustą. Doszukanie się w tej powieści jakiegoś sensu to prawdziwe wyzwanie dla czytelnika. Książka jest po prostu kiepska i nie polecam jej nikomu. Jak mówi bohater: „Strasznie się wszystko plącze, trudno połapać się, nie sposób pojąć, a osiwieć można i zwariować”. Tak to właśnie wygląda.