Podobno dowcipy starzeją się szybciej niż ludzie. Może właśnie dlatego tak młody człowiek jak Donat Szyller serwuje w książce „Martwe dziwki idą do nieba” same kawały z brodą.
Rechot z zaświatów
[Donat Szyller „Martwe dziwki idą do nieba” - recenzja]
Podobno dowcipy starzeją się szybciej niż ludzie. Może właśnie dlatego tak młody człowiek jak Donat Szyller serwuje w książce „Martwe dziwki idą do nieba” same kawały z brodą.
Donat Szyller
‹Martwe dziwki idą do nieba›
Donat Szyller najwyraźniej postanowił zostać polskim Terrym Pratchettem i Raymondem Chandlerem w jednym. W tym celu napisał sześć opowiadań, które zostały wydane w książce pod tytułem „Martwe dziwki idą do nieba”. Akcja opowiadań (raczej: zbioru kawałów) rozgrywa się w fikcyjnym Zaświecie – skrzyżowaniu Sin City Franka Millera z Tun Faire Glena Cooka. Żyją tu obok siebie wszelkiej maści potwory i dziwadła wyjęte z bajek, legend i twórczości autorów fantasy. Wśród nich główny bohater, diabeł trzeciej kategorii (cokolwiek by to znaczyło) Raymond Chwościk. I tu dochodzimy do pierwszej grupy kawałów, których nadużywa autor. Aluzje do nazwisk. Co druga postać nosi jakieś kojarzące się nazwisko, przy czym Szyllerowi chodzi bardziej o to żeby się w ogóle kojarzyło, niż żeby miało jakiś sens. Mamy więc potentata filmowego Dana T. Alighieri, bliźniaczych prezydentów Romusa i Remusa, dyktatorów politycznych Georga W. Znienacka i Saddama Nagle, ghoula Romera i wampira Toma Cruise’a. Aluzje to dobra rzecz, ale kiedy prawie każda postać nosi jakieś znane nazwisko, robi się nudno. Ile razy można serwować podobny dowcip? Nawet postacie zupełnie marginalne otrzymują „kojarzące się” imiona (np. zamordowana prostytutka Arwena z ulicy Elendila). Taka metoda sprawia, że postaci wydają się nierealne, stworzone „dla zgrywy”, trudno więc kibicować ich przygodom.
O ile jednak przy chwycie z aluzjami kulturalny czytelnik może się uśmiechnąć, to fabułę należy uznać za kompletną porażkę Szyllera. Nie da się bowiem jednocześnie pisać jak Chandler i robić parodię Chandlera. Szyller spróbował i wyszło mu nijak – ani śmiesznie, ani strasznie. Po prostu nudno.
Opowiadania budowane są zwykle według schematu czarnego kryminału. Raymond Chwościk, prywatny detektyw, otrzymuje zlecenie, udaje się w parę miejsc, bije kogo trzeba po mordzie (albo sam obrywa), po czym następuje (nie)oczekiwany zwrot akcji i „zaskakujące” rozwiązanie zagadki. A wszystko idzie jak z płatka. Oczywiście, dla kogoś, kto nigdy w życiu nie czytał Chandlera (tudzież pokrewnych mu autorów), nie widział żadnego czarnego kryminału, Szyller może okazać się prawdziwym odkryciem. Co się tyczy pozostałych czytelników, to najprawdopodobniej będą walczyć z atakami ziewania, czytając o kolejnej anielsko pięknej femme fatale, brutalnych gangsterach i skorumpowanych gliniarzach.
W trakcie lektury zadawałem sobie pytanie, po jakie licho właściwie kraina, w której żyją bohaterowie (czyli Zaświat) istnieje. Czy tylko dla zgrywy? Wbrew nazewnictwu nie jest to ani Piekło, ani Czyściec, ani nawet Walhalla. Szyller zdaje się sugerować, że do Zaświatu trafiają wszelkie istoty, w które ludzie przestali wierzyć, ale moim zdaniem Zaświat to taki Wąchock, gdzie umieszczane są dowcipy, które wyjdą z obiegu. Na przykład ten o chłopcu, który nic nie mówił, bo kompot zawsze był.
Interesująca jest także kwestia śmierci. Już na pierwszych stronach Szyller informuje, że jego bohater jest nieśmiertelny, a następnie zupełnie o tym zapomina i wielokrotnie grozi Raymondowi śmiercią. Nigdzie nie ma zapisu, żeby każda książka z gatunku fantastyki miała mieć głębokie filozoficzne fundamenty i być zbudowana na arystotelesowskiej logice, ale, do diabła (tego, któremu na okładce mówią „dzień dobry”), gdzie tu jest sens? Nie będę już roztrząsał kwestii, co się dzieje z delikwentem, który umrze w Zaświecie. Odchodzi w zaświaty, czy też – dla równowagi – rodzi się na Ziemi?
Z takimi pytaniami dobrnąłem jakoś do opowiadania numer pięć: „Kompania straceńców”. Tu dopiero zaczęła się prawdziwa tortura. Ale do rzeczy. Oto kilku bohaterów znanych z wcześniejszych opowiadań zostaje porwanych przez wojsko Zaświatu i zmuszonych do wzięcia udziału w wojnie. Autor wymyślił sobie, że śmiesznie będzie pożartować z kampanii w Iraku, więc umieścił akcję w pustynnej Babilonii, a głównym antagonistą uczynił księcia Husseina. To dopiero początek. Szyller nie szczędzi opisów przeganiania rekrutów po poligonie, karnych pompek, obierania ziemniaków i straceńczej kampanii, która oczywiście (jak to zwykle na wojnie) kończy się happy endem. Bohaterowie otrzymują zadanie zdobycia i utrzymania Wzgórza Golem (pięknie, kolejna aluzja). Rozpoczyna się jatka, ale dzięki ślepemu losowi (patrz: autor) z opresji wychodzą cało, choć giną wszyscy z ich stuosobowego oddziału. Szyller miał chyba jakąś zapaść w trakcie pisania, bo nagle kampania wojenna przeradza się w baśń z tysiąca i jednej nocy z dobrym wezyrem i złą księżniczką w rolach głównych. Czytelnik przeciera ze zdumieniem oczy, a bohaterowie trafiają do zagrzebanej w piaskach starożytnej świątyni, gdzie czyhają na nich łaknące krwi golemy (tak, pustynne golemy). Taki stek bzdur aż przeraża – czy naprawdę autor ma czytelnika za głąba, któremu można wcisnąć każdą głupotę? Nie będę pisał, jak opowiadanie się kończy, bo po prostu szkoda słów.
Nie wiem, w jakim celu autor napisał teksty zamieszczone w „Martwych dziwkach…” – bo na pewno nie dla rozrywki czytelnika. Książkę ratują (dlatego przyznałem 2 punkty, a nie 0) dwie rzeczy: dowcip o kawiorze z borsuka i pomysł (bo nie realizacja) na ostatnie opowiadanie. Reszta na przemiał.
Jeden z bohaterów „Martwych dziwek…” zamiast alkoholem, upija się mlekiem. Pewnie dlatego na tylnej okładce książki zamieszczono hasło: „Pij mleko – będziesz miał kaca!” Ja natomiast proponuję: „Czytaj »Martwe dziwki…« – będziesz się nudził!”